Cthulhu (2007)

20 lutego 2013 | Film, Recenzje | 0 comments | Autor:

Tytuł: Cthulhu

Rok premiery: 2007

Reżyseria: Daniel Gildark

Scenariusz: Grant Cogswell oraz Dan Gildark na podstawie opowiadania H. P. Lovecrafta Widmo nad Innsmouth

Obsada: Jason Cottle, Scott Green, Dennis Kleinsmith, Cara Buono, Tori Spelling

Uwagi: Profesor historii, Russ, wraca do rodzinnego miasteczka nad brzegiem Pacyfiku, by nadzorować rozdysponowanie majątku po zmarłej matce. Jego ojciec jest głową osobliwego kościoła zwanego Ezoterycznym Porządkiem Dagona i jest mu nie w smak, że jego syn jest gejem. Z czasem Russ zaczyna dostrzegać coraz wyraźniejsze znaki, że niezwykłe zniknięcia w miasteczku oraz inne dziwne wydarzenia mogą mieć związek z dziwnym zakonem jego ojca. Zaczyna miewać coraz bardziej koszmarne sny, a pewnego dnia budzi się trzymając w rękach osobliwy kawałek minerału z wyrytymi na nim nieznanymi znakami…

Fabuła filmu odbiega w sporej mierze od oryginału, choć sam trzon, czyli miasteczko pełne dziwnych mieszkańców, jak i parę innych elementów (np. postać gadatliwego pijaczka Zadoka Allena), pojawiają się w Cthulhu. Produkcja ma bardzo ciekawy, oniryczny klimat, nie straszy bezpośrednim ukazaniem wzmiankowanych przez całe półtorej godziny „ich”, i choć scenariusz wprowadza kilka oryginalnych jak na adaptację Lovecrafta elementów (np. główny bohater jest gejem), to nie można powiedzieć, by film był udany. Można mieć zarzuty do gry niektórych aktorów, momentami zaś odnosi się wrażenie, że twórcy nie zdołali uniknąć komizmu. Można mieć też zarzuty do zakończenia filmu.

Mateusz Kopacz

Mówi się o tym, że są świętości, których się nie szarga. I zasadniczo można odnieść to powiedzenie do każdego aspektu, bo co dla jednych sacrum, dla innych profanum będzie. Mimo iż wolę zawsze ekranizacje niż adaptacje, to jednak cenię sobie kreatywność twórców, którzy podejmują się przeniesienia danego utworu literackiego na duży (bądź mały) ekran. Czasem jednak reżyser ze scenarzystą zapędzą się tak daleko, że trudno już odnaleźć pierwowzór. Do takich filmów należy właśnie Cthulhu Daniela Gildarka.

Fabuły przytaczać po raz kolejny nie będę, zaznaczę tylko, że mniej zorientowani czytelnicy będą mieli nawet problem z rozpoznaniem opowiadania, na którym oparto scenariusz. Spotkałem się już z opiniami, że bazuje on jedynie na rozrzuconych wątkach. Niestety, to jest Widmo nad Innsmouth, ale poznać można to jedynie po kilku epizodach. Po pierwsze, ojciec głównego bohatera jest głównym kapłanem Ezoterycznego Porządku Dagona, po drugie, mamy tu wspomnianą scenę z Zadokiem Allenem, całkowicie jednak pozbawioną dramatyzmu i suspensu oryginału. No i wreszcie nazwisko Marsh powinno rozjaśnić resztki wątpliwości. Reszta jest już tylko unowocześnioną wariacją stylizowaną na współczesny horror psychologiczny. Nie zamierzam roztrząsać aspektu homoseksualizmu głównego bohatera i związanego z tym wątku miłosnego. Dla scenariusza uzasadnienie się znalazło (izolacja od rodziny, opór przy próbie uwiedzenia-pułapki), równie dobrze można było wymyślić coś innego. Ale tak przynajmniej jest kontrowersyjnie i choć o filmie można zapomnieć kilka dni po obejrzeniu, woda na młyn poszła i wielu będzie ciągle narzekać na gejowskie wątki i wspomniane szarganie świętości.

Niepotrzebnie. Film Gildarka posiada specyficzny, klaustrofobiczno-oniryczny klimat, który może i zyskałby w całości, gdyby nie bijąca niemal z każdego ujęcia taniocha. Aktorzy wstydu nie przynoszą, ale też sami nie wierzą do końca w swoje kreacje. Szczególnie razi w oczy sztuczność Dennisa Kleinsmitha w roli Wielebnego Marsha. W wielu miejscach widać wręcz amatorskie ujęcia i nieudolne kadrowanie. Czyżby cały budżet pochłonęło opłacenie rólki Tori Spelling? Dziwi to tym bardziej, że w innych momentach z kolei mamy do czynienia z artystycznym wręcz zacięciem ukazywania krajobrazów czy dalekich plenerów, wyraźnie też starano się przedstawić uczucie zaszczucia i niepokoju. Niestety, wszystko legło z powodu wątłej psychologizacji postaci. Upór Russa, jego przemiana podkreślona zmianą fryzury, wreszcie następujący powoli dramat gubią się w logicznych lukach i brakach warsztatowych. Pewnie dlatego też film otrzymał tytuł niezwiązany z opowiadaniem, na którym się opiera. W końcu jakoś trzeba było przykuć uwagę publiczności. Bo to nie jest tak, że Cthulhu jest filmem złym. To solidny przeciętniak, który co wrażliwszym widzom może przypaść do gustu, nie wywołując jednak nadmiernej ekscytacji. Wystarczy odrzucić uprzedzenia, zapomnieć o zbędnych kontrowersjach i o fakcie, że miała to być adaptacja Lovecrafta.

Łukasz Radecki