Black Wings of Cthulhu – recenzjo-refleksja

14 lipca 2014 | Książki, Mitologia Cthulhu, Ramsey Campbell, Recenzje, S. T. Joshi, Thomas Ligotti | 0 comments | Autor:

Zapraszamy do przeczytania długiej recenzji książki wydanej w 2010 roku pt. Black Wings of Cthulhu. Tekst rozrósł mi się dość znacznie, wyszło z niego trochę wspomnienie, a trochę subiektywny esej o sensowności pisania w konwencji. Mam nadzieję, że długość tekstu Was nie przestraszy, a moje surowe wyroki nie zniechęcą Was do mnie albo do literatury Lovecraftowskiej ;)

Mateusz Kopacz

Tytuł: Black Wings of Cthulhu. Twenty-One Tales of Lovecraftian Horror

Zebrał: S.T. Joshi

Data wydania: 2010

Wydawnictwo: Titan Books (reedycja w PS Publishing w 2012 roku)

Liczba stron: 507

Cena: 8.99 £

Oprawa: miękka

Spis treści:

Pickman’s Other Model (1929) – Caitlín R. Kiernan
Desert Dreams – Donald R. Burleson
Engravings – Joseph S. Pulver, Jr.
Copping Squid – Michael Shea
Passing Spirits – Sam Gafford
The Broadsword – Laird Barron
Usurped – William Browning Spencer
Denker’s Book – David J. Schow
Inhabitants of Wraithwood  – W.H. Pugmire
The Dome – Millie L. Burleson
Rotterdam – Nicholas Royle
Tempting Providence – Jonathan Thomas
Howling in the Dark – Darrell Schweitzer
The Truth about Pickman – Brian Stableford
Tunnels – Philip Haldeman
The Correspondence of Cameron Thaddeus Nash annotated by Ramsey Campbell
Violence, Child of Trust – Michael Cisco
Lesser Demons – Norman Partridge
An Eldritch Matter – Adam Niswander
Substitution – Michael Marshall Smith
Susie – Jason Van Hollander

Szczerze: nigdy specjalnie nie poważałem opowieści nawiązujących do twórczości Lovecrafta, składających mu hołd, wykorzystujących – może nawet i z dobrymi intencjami – jego własne twory i obrabiające je na przyziemną modłę. Nawet gdy byłem zapalonym małolatem, którego rajcowało wszystko, co miało związek z Cthulhu i jego pobratymcami, czytając teksty spadkobierców Lovecrafta czułem, że to nie do końca to, że to tylko namiastka. Owszem, zdarzały się rzeczy zachwycające, np. Cold Print Ramseya Campbella czy The Last Feast of Harlequin Thomasa Ligottiego, ale ich wartość nie brała się z faktu, że ci pisarze byli tak bardzo jak Lovecraft, tylko z tego, że potrafili podejść do jego koncepcji na swój wybitnie oryginalny sposób. W każdym razie, kupowałem każdy nawiązujący do „mitologii Cthulhu” zbiór opowiadań, każdą taką powieść, jakie tylko ukazywały się w Polsce, a wybiórczo również te zagraniczne, w nadziei, że przedłużę w jakiś sposób obcowanie z samym Lovecraftem, którego znam na wylot; że te nowe opowieści staną się substytutami nowych tekstów mistrza, których ten więcej nie napisze; że wywołają jego ducha, a on da mi możliwość obcowania „na świeżo” z jego ideami, tak jakby on sam je na nowo ewokował. Szczera postawa, ale naiwna. Ludzie mają to do siebie, że jak coś już im się podoba, to chcą tego więcej, i to właśnie tego, a nie czego innego. Kręcą nosem na alternatywy – nawet jeśli równie genialne, bo to zawsze coś nowego i trzeba się wysilić, żeby w to „wejść”.

Na szczęście wkrótce poszedłem po rozum do głowy i poszerzyłem zakres akceptacji autorów i zacząłem cenić nie to, że coś jest „w stylu”, nie to, że coś jest autorstwa tego i tego, lecz same koncepcje, niezależnie spod czyjego pióra wyszły. Ale to już materiał na zupełnie inną opowieść.

Tymczasem po latach poczucie nadziei, że gdzieś odnajdę tekst, który pozwoliłby mi poczuć to samo, co czułem w pewien burzowy letni dzień, czytając po raz pierwszy Kolor z przestworzy, nie umarło. Trochę przygasło, ale nadal skłaniało mnie to kupowania antologii z „grozą Lovecraftowską”. Tyle że ich nie czytałem. Leżały i kurzyły się wśród stert książek innych autorów, którzy przyćmili nie tylko mitologię Cthulhu, ale i samego Lovecrafta. Aż w końcu rozsądek wziął we mnie górę i powiedziałem sobie: „Kupuję te antologie i kupuję, sprowadzam z zagranicy, tanie nie są… ale czy naprawdę warto?” Byłem o tyle ciekaw, że nadwornego redaktora Cthulhowej grozy, cthulhtystę Roberta M. Price’a, powoli zaczął wypierać S.T. Joshi, nadworny uczony Lovecraftowski, a antologie dzielone tematycznie na bóstwa z „mitów Cthulhu” tego pierwszego zastąpiły antologie po prostu Lovecraftowskie tego drugiego, w których wcale nie musiało być odniesień imiennych do stworów stworzonych przez pisarza z Providence. A Joshi wiadomo – solidna firma, więc może i antologie wreszcie zaczną pękać w szwach od opowiadań, które przytłoczą mnie kosmiczną grozą jak niegdyś dzieła pana HPL-a.

W tym momencie powinienem chyba przerwać i oświadczyć dobitnie, że recenzja jest subiektywna i może wywołać niepotrzebną niechęć do recenzowanej książki. Powinienem chyba dla asekuracji przedstawić formułę, według której zamierzam Black Wings of Cthulhu ocenić. Od czasu gdy pierwszy raz czytałem Lovecrafta moje podejście do literatury zmieniło się diametralnie, nawet sam HPL nie jest już dla mnie numerem jeden, nie wiem nawet, czy zmieściłby się w pierwszej piątce. Szczególnie przestałem postrzegać za wartościowe pisanie w konwencji, zabawę schematami. Jeśli ktoś piszący „na modłę” czy „w stylu” nie wleje w dany tekst nic z siebie, z własnej unikalności artystycznej, nic go nie uratuje przed moją niechęcią i oskarżeniami o wtórność. Zwłaszcza w literaturze, gdyż w filmie takie rzeczy odbieram inaczej (stąd moje częste w recenzjach pisanie „jako ekranizacja Lovecrafta jest to całkiem porządny film”…). Ruchomy obraz, muzyka zresztą również, rządzą się w mojej głowie nieco innymi prawami. Ale literatura konwencyjna? Plugawa bluźnierczość. Dlatego nie cierpię kryminałów i powieści detektywistycznych, gdzie trzeba być naprawdę mistrzem, by zrobić coś oryginalnie. Co nie znaczy, że odrzucam wszystko, co jest napisane w konwencji. Weźmy choćby ten eksploatowany do bólu horror Lovecraftowski. Podchodzi do pisania w tym standardzie taki Jorge Luis Borges, tworzy opowiadanie There Are Things i wychodzi świetny Borgesowski horror Lovecraftowski. Można? Można.

Więc o co chodzi? Chodzi o to, że jeśli ktoś już zabiera się za opowiadanie w konwencji, to niech napisze je sercem, niech przetworzy oryginalne motywy, wleje w to siebie. Tak postępują wybitni pisarze.

Utwory ze zbioru Black Wings nie cierpią może aż tak bardzo na syndrom prostackiego pisania „pod kogoś”, niemniej wkrada się w nie pewna schematyczność, powielanie pomysłów, próba zrobienia wrażenia na siłę. Jeśli opowiadania nie wpadają akurat w Cthulhowy schemat, to pojawia się coś, na co cierpi współczesna opowieść niesamowita, czyli pustka koncepcyjna, niespójność logiczna, nadmiar zamiast sugestywnego niedomiaru, niedopracowanie. Widać po prostu, że to nie pomysł wymusił konwencję, tylko konwencja wymusiła pomysł. Czyli, krótko mówiąc: założę się, że teksty były pisane na zlecenie. A pisanie na zlecenie rzadko kiedy daje zadowalające estetycznie efekty.

Przechodząc od tego zbyt długiego jak na recenzję wstępu do meritum: prawie wszyscy autorzy mają wieloksiążkowe doświadczenie, byli szeroko publikowani. I to widać, warsztatowo jest naprawdę solidnie. Może nie zawsze stylistycznie wystrzałowo, ale przyczepić się nie można. Tak samo do warstwy edytorskiej – tekst jest porządnie złożony, bez literówek czy innych wpadek tekstowych, ładny inicjał dla każdego ustępu. Okładka także bardzo dobra, można by życzyć polskim wydawcom, by potrafili dobierać tak ładne projekty. Natomiast co do tekstów: postanowiłem je podzielić tematycznie. Zacznę od grupy, która najbardziej rozczarowuje, a najlepsze wrażenia zostawię na koniec. Ostrzeżenie: będzie sporo ironii.

Co ja robię tu?

Czyli opowiadania, które z Lovecraftem nie mają nic wspólnego (albo tak niewiele, że ciężko w ogóle o nich mówić jako o pastiszach czy hołdach). Zaskakujące, że Joshi, otrzymując je od autorów, nie zdziwił się i nie zapytał każdego z nich: „Co to jest?” A może zapytał, ale nie miał wyjścia i musiał opublikować, bo na nic innego nie mógł liczyć, terminy goniły.

Stawkę otwiera Joseph S. Pulver, Sr. ze swoim Engravings. Nie powiem, styl Joe ma błyskotliwy: dynamiczny, wartki, a ponieważ narratorem jest półmózgi bandzior, dostajemy też sporą dawkę slangu i bluzgów. Niestety, choć styl zachwyca, horrorowa fabuła jest tak szczątkowa i prosta, że w zasadzie wolałbym, żeby Joe dał mi więcej śmietnikowej gadki bohatera a odpuścił sobie próbę straszenia.

The Dome Mollie L. Burleson to naprawdę satysfakcjonujący krótki tekścik o przedziwnej, mrocznej budowli w pewnym miasteczku, który jednak z Lovecraftem niewiele ma wspólnego. Ale Mollie może pisać po swojemu, niech tylko styl wysubtelni, zrobi z niego coś unikatowego, a będzie dobrze.

Howling in the Dark Darrella Schweitzera – nielubiany przeze mnie typ opowieści o dziecku z problemami, które ma straszliwego przyjaciela. Nietypowo opowiedziana, ale bać to się nie bałem. No i niech mi ktoś powie: gdzie związek z Lovecraftem?

Lesser Demons Normana Patridge’a. The Walking Dead wlazło nawet do antologii Lovecraftowskiej. Shotgun strzela tu więcej razy niż w całej książce pada słowo „Lovecraft”. Powiedziałbym, że to największa pomyłka zbioru, ale zaraz potem jest…

An Eldritch Matter Adama Niswandera jest najbardziej miałką opowieścią w książce. Od nudnej narracji po tak banalną fabułę, że pozostaje ziewać. Metalowy dysk zmienia narratora w sflaczałą masę. Fascynujące.

Ostatni tekst bez związku to Substitution Michaela Marshalla Smitha. Gdy mówię bez związku, mam na myśli kompletnie bez związku. Co nie znaczy, że źle się czyta. Co prawda temat sortowania zakupów, wokół którego obraca się fabuła, nie jest może zajmujący, ale stanowi stopniową, cierpliwą, efektywną podbudowę dla dziwacznego, ale zadowalającego finału.

Zrobię po swojemu

Czyli teksty, w których autorzy jakoś próbowali nawiązać do HPL-a, ale jednak postawili na swojej wizji tego, co tekst ma przekazać. Taka postawa chwali się, o ile autor wie, co ma przekazać.

Na pierwszy ogień idzie chwalony tu i ówdzie, niestety zmarły w lutym Michael Shea, ze swoim Copping Squid. Przyznam, że nie porwało mnie to opowiadanie, choć stylistycznie nie można mu nic zarzucić. Może to kwestia dziwacznej aury w odmalowaniu półświatka czarnoskórych imigrantów, wśród których ukrywa się dziwne rzeczy i gdzie panują dziwne obyczaje. Przez to wychodzi trochę cyrkowa makabreska. Niemniej przedstawienie końcowej wizji bohatera naprawdę robi wrażenie. Nawiązania do HPL-a nieznaczne, ale są, zarówno w temacie, jak i klimacie.

Dalej jest William Browning Spencer, znany u nas z powieści Résumé z potworami, oraz jego opowiadanie Usurped, gdzie zakończenie może i jest kosmiczne, ale przeżywane przez narratora „mroczne oświecenie” nie zostaje odpowiednio podbudowane partiami wcześniejszymi. Autor przeskoczył po łebkach nad ciekawym tematem, skopał tempo narracji.

A teraz pisarz, o którym słyszałem wiele dobrego, tyle że jak dotąd jest to moje z nim drugie zetknięcie i po raz drugi krzywiłem się, czytając. Chodzi o Lairda Barrona i jego The Broadsword (pierwsze moje z nim zetknięcie – dużo bardziej obfitujące w cierpienie – nastąpiło przy okazji Pieśni o śmierci i śniegu w „Nowej Fantastyce”). Nie jest to złe opowiadanie, rozwiązanie fabuły ma wydźwięk kosmiczny (nie będę zdradzał), ale wszystko po drodze jest jakieś takie… odstręczające. No bo jeśli głównym problemem tekstu są głosy dobiegające z wentylacji hotelowej, których właściciele umawiają się na nie wiadomo jak makabryczne rzeczy, skoro w prowadzeniu fabuły jest bałagan, skoro sporo miejsca poświęca się na dziwne dialogi i sceny od czapy… Czeka mnie jeszcze jego debiut książkowy, The Imago Sequence and Other Stories, o którym słyszałem pozytywne opinie, więc dam Barronowi szansę.

Inhabitants of Wraithwood Wiluma H. Pugmire’a to utwór, z którym można mieć problem. Oparty (jak kilka innych tekstów w zbiorze) na motywach z Modelu Pickmana, jest tak bardzo groteskowy, że nie wiadomo, jak go odbierać. Ja postanowiłem dać się ponieść wrażeniom dostarczanym przez menażerię okaleczonych, chorobliwych postaci, wyjętych żywcem z obrazów największych makabrystów wśród malarzy, i chyba dobrze na tym wyszedłem, bo sam utwór zacząłem odbierać na poziomie obrazu. Zdaje się, że o to chodziło autorowi. Oryginalne, nie powiem.

W przeciwieństwie do Rotterdamu Nicholasa Royle’a, który absolutnie nie zaskakuje żadnym odkrywczym pomysłem. Przywołanie opowiadania Pies Lovecrafta to słaby pretekst na wejście do zbioru z banalnym opowiadaniem o morderstwie popełnionym bez świadomości czynu.

Tunnels Philipa Haldemana, czyli nudna relacja o tym, jak jakieś białe robale (bhole?) nie wiedzieć czemu prześladują po całym świecie biedną bandę górników (wraz z ich rodzinami oraz potomkami), którzy kiedyś natknęli się na to robactwo w kopalni.

Violence, Child of Trust Michaela Cisco – nietypowo opowiedziana, ze zmianami narratorów, krótka historia specyficznej rodziny oraz ich dość potwornych tradycji. Warstwa psychologiczna bardzo ciekawa, szczątkowe, rwane dialogi intrygujące, ale rozwiązanie sytuacji dość przewidywalne, mimo że aspirujące do traumatycznego objawienia.

Mój mistrz Lovecraft

Czyli utwory, gdzie pomysły w większym stopniu bazują na tym, co robił Lovecraft.

Desert Dreams Donalda R. Burlesona to nieco skrótowy, nieco sztampowy pastisz Lovecrafta, gdzie autor próbuje wetknąć nowe bóstwo do folkloru południowego zachodu USA, a przy tym uraczyć nas dziwną paplaniną w stylu Cthulhu fhtagn. Oczywiście główny bohater nie wiadomo dlaczego jest dręczony we śnie przez te wszystkie koszmary. Mimo to spory plus za plastyczne odmalowanie południowo-zachodnich terytoriów Ameryki Północnej.

Denker’s Book Davida J. Schowa. Nijakie, nijakie i jeszcze raz nijakie. O tym jak to naukowiec połączył metody naukowe oraz okultystyczne. Nijakie.

The Truth about Pickman starego wyjadacza, wydawanego nawet w Polsce Briana Stableforda, to zajmująco opowiedziana rozmowa dwóch badaczy o tym, czemu Pickman (Model Pickmana po raz drugi) uległ przemianie w ghula. Zakończenie może nieszczególnie zaskakujące, ale nie czytało się źle.

Mój przyjaciel Lovecraft

Czyli opowiadania, w których pojawia się sam Lovecraft lub inne rzeczywiste osoby z jego otoczenia.

Pierwszym przedstawicielem grupy jest Passing Spirits najmniej doświadczonego twórcy w zbiorze, Sama Gafforda. Nie wyszło źle jak na początkującego autora i podjęcie raczej ogranej historii człowieka z guzem mózgu czy inną nieuleczalną chorobą, któremu roją się kolejne dzieła literackiego mistrza, z nim samym na czele.

Tempting Providence Jonathana Thomasa to sprawnie napisana historyjka o duchu Lovecrafta, który zwiastuje przyjście ciemnych sił z innego wymiaru.

Susie Jasona Van Hollandera opowiada o… Susie. Znaczy się matce Lovecrafta, umierającej w szpitalu po załamaniu nerwowym i nieudanej operacji pęcherzyka żółciowego. Susie bredzi, język utworu próbuje intrygująco oddać chorobliwy stan pacjentki oraz jej neurotyczny stan, ale przesłanie – że matka HPL-a paktowała z istotami z innych wymiarów nad przyszłym losem syna – to lekkie przegięcie.

Klejnoty zbioru

Niestety, dużo ich nie ma i nie są to nawet opowiadania, które zmieniłyby moje postrzeganie rzeczywistości, niemniej pokazały klasę prawdziwie utalentowanych twórców.

Opowiadanie Pickman’s Other Model (1929) Caitlín R. Kiernan zaskoczyło mnie bardzo mocno stylem, który pisarka ukształtowała na podobieństwo tego, jakim posługiwał się Lovecraft. Odrzuciła typowe dla siebie awangardowe słownictwo i oniryzm, a wprowadziła precyzję i rzeczowość. Chociaż zmierzyła się z Lovecraftem nie bez typowych dla siebie elementów, czyli m.in. osobliwych, władczych kobiet o chwiejnej psychice i nietypowej orientacji seksualnej. Jest to też jeszcze jedna opowieść oparta na Modelu Pickmana, zdecydowanie najlepsza.

Oraz mój faworyt w zbiorze: The Correspondence of Cameron Thaddeus Nash Annotated by Ramsey Campbell. Jego autorem jest rzecz jasna Ramsey Campbell, stylizowany tutaj na komentatora korespondencji człowieka piszącego natrętnie do Lovecrafta, dręczącego go i krytykującego. Przemiana autora listów z fana w psychofana, a wreszcie agresora, została świetnie rozłożona na przestrzeni utworu, a wydźwięk korespondencji zmienia się na coraz bardziej obsesyjny i niepokojący w doskonale wyważonych proporcjach. Już sam pomysł na tekst jest arcyciekawy, a przy tak zręcznym wykonaniu i upiornym zakończeniu człowiek tylko się cieszy z lektury.

I to by było na tyle. Tu i tam znęcałem się trochę nad biednymi autorami Black Wings, a mimo to, czym sam siebie zaskoczyłem, znalazłem sporo pozytywów. Wyjaśnijmy sobie jedno: nie uważam, żeby ten zbiór był słaby. Czytałem naprawdę fatalne. Jak już wspomniałem, rzemieślniczo jest to dobra robota, tylko artystycznie wolałbym więcej. Ktoś powie: patrzcie go, sztuki i artystów mu się zachciewa od horroru. Ja odpowiem: a czemu nie? Lovecraft był artystą, a w tym zbiorze Campbell i Kiernan okazali się artystami. Nie lubię, gdy prości rzemieślnicy biorą się do czegoś, od czego żądam najwyższych wrażeń estetycznych.

Można być trochę zawiedzionym decyzją redaktora, S.T. Joshiego, że dopuścił kilka słabych tekstów do druku. Z drugiej strony nie powinienem tak ferować wyroków – jak sądzę, większość tekstów zapewne była zamówiona u pisarzy, więc nie mógł tak po prostu wyrzucić tych tekstów, a tym samym pieniędzy wydawnictwa. Z drugiej strony – dlaczego akurat zamówił u tych, a nie innych twórców? Można by gdybać do końca świata.

Chciałem sprawdzić, co dzieje się w antologiach Cthulhowych pod władzą nowej, fachowej ręki, i, jak widzę, dzieje się niewiele lepiej niż kiedyś. Oczywiście znajdą się ludzie, pewnie nawet całkiem spore ich grono, całkowicie zadowoleni z poziomu tych opowiadań, ja niestety już nie należę do tych, co jarają się samą konwencją. Pewnie nie odpuszczę całkowicie zakupów antologii Cthulhowych (choćby teraz ukazuje się omnibus najlepszych zdaniem Joshiego opowieści z mitologii Lovecrafta, jakie kiedykolwiek powstały, zatytułowany A Mountain Walked, i jest tam na przykład uwielbiany przeze mnie The Last Feast of Harlequin Ligottiego, więc może być dobrze), ale je ograniczę. Niemniej sprawdźcie sami, czy jest tak źle jak piszę, czy po prostu mam już gust spaczony Schulzami, Kafkami, Ligottimi, Pessoami i innymi takimi.