Earnest Evans – recenzja

30 grudnia 2015 | Gry, Recenzje | 0 comments | Autor:

earnestscan1one

Tytuł: Earnest Evans

Producent: Wolf Teams

Rok wydania: 1991 (Japonia), 1992 (USA)

Gatunek: zręcznościowa

Wydana w 1991 roku gra Earnest Evans pozostaje z pewnością jedną z mniej typowych gier inspirowanych mitologią Cthulhu. O ile bowiem znakomita większość takich tytułów uderza w horror, tak tu mamy do czynienia z opowieścią rodem z Kina Nowej Przygody. Co więcej, jest to nie przygodówka, rpg lub visual novel, ale platformowa zręcznościówka.

Fabuła rozgrywa się w latach 30. XX wieku. Tytułowy bohater, Earnest Evans, jest podróżnikiem-awanturnikiem w stylu Indiany Jonesa.  W trakcie jednej ze swoich wypraw w Ameryce Południowej ratuje Anett Myer, młodą adeptkę magii, i dowiaduje się, że światu zagraża niebezpieczeństwo ze strony niemieckiego kultysty Ulricha, wspomaganego przez amerykańskiego gangstera, Ala Capone. Ta dwójka planuje wykorzystać pradawne artefakty i wiedzę zawartą w Necronomiconie, aby przywołać Hastura. Bohaterowie, wyposażeni w pradawną księgę Necronomicon, postanawiają pokrzyżować te plany i ocalić ludzkość.  W trakcie swoich podróży Earnest i Anette spotykają Sigfrieda, mężczyznę, o którym do końca nie wiadomo, po czyjej stronie stoi.

earnest_evans1

Sama gra jest bardzo wyraźnie inspirowana jednym z największych konsolowych hitów – Castlevanią. Grafika 2D, widok z boku, zaś główny bohater przemierza kolejne poziomy, uzbrojony w bicz, którym niszczy stających mu na drodze przeciwników. Na końcu każdego poziomu czeka boss, którego pokonanie otwiera dalszą drogę. Poziomów jest sporo, przy czym są one różnej długości – od takich, które przechodzimy w dwie-trzy minuty, po nieco dłuższe. Poziom trudności też jest zróżnicowany, ale stoi generalnie na dość wysokim poziomie. Gra nie stawia przed graczem żadnych szczególnych wymagań intelektualnych, jedynie w przypadku bossów można się pokusić o jakąś taktykę. Co jakiś czas znajdujemy nową broń, niestety – wszystkie dodatkowe oręża mają ściśle określony limit użycia.

Mimo ewidentnej inspiracji, twórcy starali się, aby Earnest Evens nie był wyłącznie klonem Castlevanii. Bohater może więc czołgać się, używać bicza jako środka transportu poprzez chwytanie się haków, a także wspinać się po ścianach. Szkoda tylko, że dobrze zaplanowana rzecz nie do końca sprawdza się w praktyce. Gdzie tkwią problemy? Po pierwsze, Earnest porusza się bardzo sztywno, miejscami bardziej przypomina to chód robota niż człowieka. Zastosowanie modelu złożonego z kilku sprite’ów było rozwiązaniem nowatorskim, ale technika dopiero raczkowała, przez co podczas gry zdarzają się sytuacje, kiedy bohater wydaje się półprzezroczysty. Bywa także, że wystrzelony w jego stronę pocisk trafia, nie robiąc mu krzywdy. Można stwierdzić, że to ciekawy przykład tego, co w pełni zadziało dopiero w grach 3D.

Na pewno nie nazwałbym tej gry prostą, choć to w sumie zaleta – bo przejście trudnej gry daje sporo satysfakcji. Szkopuł w tym, że trudność wynikająca z projektu to jedno, natomiast wynikająca z problemów ze sterowaniem bohaterem to zupełnie inna sprawa. Mnogość ruchów Earnesta sprawia, że można niekiedy się pogubić, a gra wymaga szybkich reakcji i nie zostawia wiele czasu na kombinowanie. W trakcie rozgrywki dostajemy bardzo mało szans podreperowania nadwątlonego zdrowia – nawet zaliczenie poziomu nie odnawia go zawsze do pełna. Rozczarowywać też może niewielka liczba sekretów i tajnych przejść. Raczej odradzam kontakt z tym tytułem graczom niemającym cierpliwości do gier zręcznościowych i młodszym – obawiam się, że dla dzisiejszego pokolenia będzie po prostu za trudna, tak jak lwia część zręcznościówek powstałych w tamtych czasach. Z drugiej strony – nie jest to gra długa, jej przejście nie powinno w sumie zająć więcej niż godzinę.

Grafika, pominąwszy wspomniany problem z głównym bohaterem, prezentuje się przyzwoicie. Brakuje jej może rozmachu i klimatu Castlevanii, ale ekran jest czytelny, a wrogowie widoczni. Przemierzamy lochy, jaskinie, dżungle, miasto, głębiny mórz i inne, klasyczne dla takich historii lokacje, wszystkie wypełnione po brzegi różnymi nieprzyjemnymi stworami. Przy mocnym osadzeniu fabularnym w mitach Cthulhu szkoda trochę, że jeśli chodzi o wrogów, to większość nich nie przywodzi na myśl konkretnych istot, ale jakieś randomowe potworki. Całkiem ładnie prezentują się rozdzielające rozdziały sekwencje animowane, które przygotowało japońskie studio Madhouse. Są one w pełni udźwiękowione. Muzyka to także plus tej gry – jest dynamiczna i wpada w ucho, nawet jeśli niektóre melodie przywodzą na myśl Castlevanię. W sekwencjach animowanych wszystkim postaciom podkładają głos profesjonalni aktorzy.

earneste-2

Gra ukazała się w Japonii na konsolę Mega CD firmy Sega, natomiast w USA wydano ją na Sega Genesis, na kartridżu. I tu tkwi jeden z największych problemów z nią związanych. Wersję amerykańską z 1992 roku wykastrowano ze wszystkich scenek animowanych między rozdziałami, zaś sekwencje otwierającą i zamykającą grę drastycznie skrócono i pozbawiono dźwięku. Co więcej, w amerykańskim wydaniu zmieniono pewne elementy fabuły (akcję przeniesiono do naszych czasów, zaś wzorem Castlevanii bohatera uczyniono potomkiem całego rodu ludzi walczących z Przedwiecznymi). Zmieniono też imiona niektórych bohaterów. W rezultacie, aby w pełni cieszyć się rozgrywką, należy albo obejrzeć sobie scenki na Youtube, albo poszukać roma z wersją japońską.

Earnest Evans był drugą częścią trylogii gier poświęconych walce grupy bohaterów z kultem Hastura (fabularnie rozgrywała się jako pierwsza) i dość zgodnie uważane jest za najsłabszy tytuł z całego cyklu. Dwie kolejne, El Viento i Anett Futabi, przyjęto dużo lepiej. Mimo wszystko, pisząc o tej serii, warto wspomnieć o pozycji, która ją rozpoczęła. Niemniej, jest to tytuł cokolwiek przeciętny i gdyby nie osadzenie fabularne w mitach Cthulhu zapewne nigdy nie poświęciłbym mu więcej czasu. W skali od 1 do 10 dałbym jej co najwyżej 4.

Krzysztof „Grisznak” Wojdyło