14 listopada 2011 | Komiks, Recenzje | 0 comments | Autor: Marcin Sienny
Przeciętny Polak słysząc hasło „komiks” snuje wizję kulturysty w pelerynie, broniącego Stanów Zjednoczonych przed różnego rodzaju niedorzecznym zagrożeniem. Pierwszymi skojarzeniami są więc banał i wielki kraj w Ameryce Północnej. Zaraz po dojściu do tych – jakże rzeczowych – wniosków, następuje ostatni etap równania, otóż USA+peleryny=Marvel+DC Comics.
Faktycznie Marvel i DC są komiksowymi molochami, nie znaczy to jednak, że odwiedzając amerykańskie biblioteki jesteśmy pozbawieni wyboru. Istnieje grono mniejszych publisherów, konsekwentnie przedzierających się przez rankingi popularności. Jednym z nich jest wydawnictwo Boom! Studios.
Boom zdobyło grono wiernych czytelników, między innymi dzięki adaptacjom popularnych tytułów ze świata filmu („Hellraiser”, „Planeta małp”, „28 dni później”), gier (Warhammer, Blood Bowl) i literatury (Philip K. Dick, R.E. Howard, H.P. Lovecraft). Pozycjami zajmującymi szczególnie istotne miejsce w harmonogramie wydawnictwa są komiksy nierozłącznie powiązane z mitologią Cthulhu. Powstały dwie długie serie dotyczące interesujących nas literackich wzorców: „Cthulhu Tales”, czterotomowa antologia skupiająca krótkie historie opracowane przez różnych autorów; „The Fall of Cthulhu” zakończony w sześciu tomach cykl fabularny (jego ostatnia część zatytułowana „Nemesis” jest historią poboczną) oraz (jak dotychczas) jednoczęściowe „Necronomicon” i „The Calling: Cthulhu Chronicles”. Niedawno w ofercie Boom Studios znaleźć można było także rozmaite, związane z mythosem gadgety: kieliszki, postery, kolekcje okładek, czyli wizerunek najbardziej medialnego przedwiecznego bezlitośnie przeciśnięto przez komercyjny magiel. Spokojnie, znam wszystkie wyżej wymienione tytuły i zapewniam, że ważąc korzyści i straty wynikające z interesującej nas działalności wydawnictwa, stary, poczciwy Cthulhu na jego inicjatywach skorzystał… choć nie obyło się niestety bez kilku wpadek.
Pozwólcie, że przybliżę wam jeden z tych godnych pożałowania wyjątków. Napiszę kilka słów o ostatnim, wydanym przez Boom, lovecraftowskim komiksie – „The Calling: Cthulhu Chronicles”. Wszystkie znaki towarzyszące promocji tomiku tworzyły bardzo zachęcający nastrój. Okładki pierwszej, zeszytowej edycji prezentowały się znakomicie, a wypuszczony do sieci zarys fabuły sugerował, że mamy do czynienia z dziełem głęboko zanurzonym w klimatach mythosu.
Clayton Diggs przedstawiciel firmy farmaceutycznej, odwiedza szpitale psychiatryczne, reklamując lek zwany Briten. Przekonany o słuszności swej zawodowej misji z uśmiechem na twarzy i tęczą nad głową wciska dyrektorom szpitali psychiatrycznych tajemnicze medykamenty. Pechowym zbiegiem okoliczności jego powracająca z zagranicznej podróży siostra, na własne życzenie trafia do jednej z tych renomowanych placówek. Clayton wstrząśnięty wiadomością o jej chorobie „waży pięści” na mężczyznę, w towarzystwie którego przebywała przez ostatnie miesiące. Jednak na miejscu emocje opadają. Przestraszony partner siostry Diggsa pokazuje bohaterowi wakacyjne fotografie. W tle każdej z nich widać czarną postać systematycznie przemieszczającą się w kierunku drogiej im kobiety…
Tymczasem media donoszą o makabrycznej tragedii. Na pokładzie turystycznego statku Paradise odnaleziono setki ciał należących do załogi i pasażerów. Nic – poza skalą nieszczęścia – nie wskazuje na działanie złośliwej inteligencji…
Scenariusz duetu Michael Alan Nelson – Johanna Stokes powstał w oparciu o opowiadanie „Zew Cthulhu”. Jego podstawą są machinacje dążących do „wskrzeszenia” przedwiecznego bóstwa kultystów. Modlitwa „Ia ia Cthulhu fhtagn” przerywa od czasu do czasu dyskusje statecznych biznesmenów, a w finale odwiedzamy kluczową dla mythosu lokację, mieszczącą się na wodach Oceanu Spokojnego. Oprócz oczywistych nawiązań do prozy Howarda Phillipsa Lovecrafta, autorzy odświeżają również inne sprawdzone w popkulturze wzorce. Możecie się spodziewać pogrążonych w śpiączce telepatów, upiornych postaci pojawiających się na zdjęciach oraz złowieszczych korporacji wspierających swym kapitałem dążenia do apokalipsy.
Mimo, że fabularna pajęczyna, w której autorzy uwięzili walczących ze złem śmiałków pasuje jak ulał do adaptacji Lovecrafta, to sami bohaterowie przypominają raczej postacie rodem z książek Dana Browna. Są pewni siebie, dość szybko akceptują narzuconą przez los misję, niezależnie od jej niezwykłej natury. Mało jest w komiksie literackiej intymności, której oczekuje się od horroru ulepionego z cthulicznych motywów. Absolutnie brak – miłej fanom samotnika z Providence – klaustrofobicznej atmosfery. Nie studiujemy umysłów stojących przed kosmicznymi tajemnicami protagonistów. Obserwujemy po prostu, jak drewniane pionki suną po fabularnej szachownicy, od faktu do faktu odsłaniając przed nami kolejne ruchy gracza. Ale przecież sięgając po komiks grozy nikt nie liczy na kontemplowanie leniwej partii szachów, chcemy ciał zroszonych zimnymi perłami strachu, serc łamiących żebra gwałtownymi spazmami, pokrytych szlamem pazurów zaciśniętych na gzymsach leciwych kamienic! Chcemy emocji drodzy autorzy!
Niestety wysiłki rysownika Christophera Possenti tylko potęgują wrażenie przeciętności. Kreska jest często niedokładna, w szczególności dotycząca tła. Staranność z jaką grafik ukazuje postacie zmienia się z kadru na kadr, a różnice są wystarczająco duże, by czytelnik zwrócił na nie szczególną uwagę. Kolory są zbyt jasne i zupełnie nie licują z tematyką opowieści. Na szczęście zamieszczone w tomie okładki edycji zeszytowej trzymają znakomity poziom, choć zdziwić może fakt, iż obecne na nich postacie kompletnie nie przypominają bohaterów zasiedlających komiksowe kadry.
Zbiorcze wydanie komiksu dostępne jest tylko w miękkiej oprawie. Dobrze, że inaczej niż w przypadku wcześniejszych TPB-ków „The Fall of Cthulhu” i „Cthulhu Tales”, które opublikowano w wersji 15/23cm, tutaj mamy do czynienia z pełnym „zeszytowym” formatem. Techniczne „The Calling: Cthulhu Chronicles” prezentuje się bardzo dobrze. Tomik jest elastyczny, strony dobrze sklejone, można przeczytać go wielokrotnie bez strachu o wytrzymałość grzbietu.
„The Calling” jest jedną z najsłabszych lovecraftowskich pozycji studia Boom, a w konkurencji z ogółem komiksów inspirowanych mitami przedwiecznych, jest to produkt co najwyżej przeciętny. Obiecujący rys fabularny został zaprzepaszczony przez nieumiejętną realizację. Scenarzysta nie potrafił odpowiednio rozwinąć postaci i skupić uwagi czytelnika na najistotniejszym z bohaterów. Rysownik również nie podchwycił klimatu opowieści. Ostatecznie powstało dzieło nijakie, a dla czytelnika niezaznajomionego z oryginalnymi opowiadaniami Lovecrafta wręcz szkodliwe. Nie wzbudzi w nim bowiem nawet krztyny sympatii dla mitologii przedwiecznych, nie przybliży nawet pięciu procent atmosfery typowej dla pierwowzoru.