„Where’s My Shoggoth?” – Recenzja

12 marca 2013 | Ciekawostki, Inne, Recenzje | 0 comments | Autor:

Nekromancja, szaleństwo i złowrogie pradawne bestie to tematy, które zwykle – a u swego Lovecraftowskiego źródła w szczególności – nie nanoszą na twarze czytelników szerokich uśmiechów. I słusznie. Nie powstały przecież po to, by bawić. Stworzono je by ci z nas, którzy uczucie strachu kojarzą z przyjemnością odhaczyli w mentalnym słowniku kilka nowych, przerażających zjawisk.
Każdy balon ma jednak swoją wytrzymałość i gdy napompowany zostaje wystarczająco dużą dawką powagi natychmiast mnożą się „uczynne szpile” pragnące uszczuplić trochę jego objętość. To jedno z niepisanych prawideł popkultury. Zbiorowy konsument dąży do zaspokojenia uczuć płynących z obu emocjonalnych biegunów. Pewnie dlatego dziś w opisach gatunkowych często dostrzec można połączenie horror-komedia. Czasem oznacza ono projekt autorski (jak na przykład filmowa „Armia Ciemności” Sama Raimiego) a kiedy indziej parodię znanych z popkultury motywów grozy (przykład z naszego podwórka: „Wampir z M3” Andrzeja Pilipiuka). Elementy Lovecraftowskiej mitologii Cthulhu również były inspiracją dla licznych, bardziej lub mniej udanych parodii: filmów, komiksów, logotypów oraz szeroko pojętych gadżetów.

Właśnie do kategorii gadżetów (lub w ostateczności art-booków) zaliczyłbym wydaną w 2012 roku przez amerykańską firmę Archaia opowiastkę zatytułowaną „Where’s My Shoggoth?”. Niby mamy tu do czynienia z tworem fabularnym ale terminy „książka” lub „komiks” nie pasują, według mnie, kompletnie do natury opisywanego przedmiotu. Słowo „dowcip” wydaje się być bardziej odpowiednie. Na pierwszy rzut oka „Gdzie mój Shoggoth?” jest elegancko wydaną, ilustrowaną opowiastką dla dzieci… ale w praktyce okazuje się dość mroczną wyliczanką potworów mythosu, przewrotnie stylizowaną na produkt dla przedszkolaków.
Przypomina mi się schemat nawiedzający niektóre hollywoodzkie komedie – producent wymyśla pojedynczy skecz, idzie do najemnego scenarzysty i każe biedakowi zbudować wokół niego wielopoziomowy scenariusz, mający umożliwić skomercjalizowanie jego krótkiej, spontanicznej myśli. Podobnie można potraktować „Where’s My Shoggoth?”, jako kolejną odmianę dowcipnego kuriozum, żart z od początku oczywistą dla odbiorcy puentą. Całość da się przyswoić w niecałe 10min a w kolejne 5 bez trudu wytrząsnąć z pamięci.

Czy jest to jednak przedmiot bezwartościowy? Nie do końca. Trzeba, będąc uczciwym, zwrócić uwagę na staranność z jaka został stworzony. Ale najpierw najważniejsze…

Pomysł jest prosty: młody chłopiec, szczęśliwy posiadacz udomowionego Shoggotha odkrywa, że jego demoniczny pupil wydostał się z klatki. Postanawia odszukać ulubionego zwie… ulubioną istotę.
Poszukiwania mają kształt pielgrzymki do mrocznych zakątków wszechświata w towarzystwie kota oraz lewitującego, kreślonego grubą czcionką, wierszowanego tekstu. Mamy tu schemat: kolorowa, zajmująca 2 strony grafika – 2 stronicowy, minimalistyczny rysunek bohatera człapiącego w kierunku kolejnej lokacji. Oczywiście w każdym z miejsc odwiedzanych przez upartego szkraba rezydują monstra znane z Lovecraftowskich mitów. Ich opisy są – bardziej lub mniej – trafnym podsumowaniem cech lub/i zachowań ilustrowanych bestii.

Gdyby taki przewodnik potraktować poważnie, na wzór bestiariuszy z gier role-play, podszedłbym do tej produkcji zupełnie inaczej. Jednak tu zdecydowanie nie chodzi o przekazanie informacji, zbiór jest raczej skromny, pozbawiony odnośników do opowiadań.
Ilustracje są za to bardzo ciekawe. I jest to chyba jedyny argument, pod wpływem którego można na poważnie przemyśleć zamiar zakupu tomiku. Graficzny kompromis pomiędzy humorem a horrorem nie jest pozbawiony specyficznego uroku, tym bardziej, że wizje Adama Boltona są dość mroczne. Na szczególną uwagę zasługują bardzo klimatyczne rysunki przedstawiające, stanowiącego podstawę pokrytej budynkami wyspy, Cthulhu oraz kończący opowieść szkic Shoggotha pełznącego zgrabnie zalesionymi bezdrożami.
Tak jak napomknąłem wcześniej techniczne walory WMS są nie do podważenia. „Książeczka” jest wydana doskonale. Papier i druk prezentują bardzo dobrą jakość. Grzbiet jest szyty a twarda oprawa ozdobiona dodatkowo „rzeźbionymi” wypukłościami. Wewnętrzną stronę okładki zajmuje prosta gra planszowa.

W podsumowaniu wypada więc odpowiedzieć na pytanie: po co to w ogóle powstało? Przydatność dla laika jest żadna (dla miłośnika jeszcze mniejsza), scenariusz znikomy, potwory mythosu wyrwane z oryginalnego, tematycznego kontekstu, okraszone tylko kilkoma szczupłymi linijkami tekstu nie działają na wyobraźnię tak skutecznie jak proza ich architektów. Wbrew cytowanym przez producenta w ramach reklamy recenzjom, wykluczone, by na publikacji skorzystały dzieciaki; żaden odpowiedzialny rodzić nie wypełni szafy swego potomka nową baterią potworów (a i nieodpowiedzialny wolałby pewnie oszczędzić na wymianie „zawilgoconych” materacy). Nie mówimy o zgryźliwym Gargamelu czy sympatycznych borostworach ale o wypełnionych kłami paszczach bezkształtnych abominacji, o demonach, okultyzmie i śmierci podanych w formie atrakcyjnej dla ośmiolatka.
Jedyny logiczny, konsumencki „target” jaki przychodzi mi do głowy to wielbiciele grafiki będący jednocześnie zagorzałymi miłośnikami prozy HP Lovecrafta i jego kontynuatorów.