Lovecraft czytałby – „Terror” Dana Simmonsa

2 sierpnia 2015 | Lovecraft czytałby, Recenzje | 0 comments | Autor:

Prezentujemy kolejną recenzję współczesnej, ciekawszej literatury grozy, która z pewnością zaciekawiłaby Lovecrafta. Tym razem padło na Terror Dana Simmonsa, który wznowiło Wydawnictwo Vesper.

terror_simmons

W krótkiej chwili spokoju, gdy nad lodową pustynią zapada nagle cisza przerywana jedynie jego chrapliwym oddechem, Crozier przypomina sobie nagle pewien obraz z czasów, gdy był jeszcze chłopcem. Pewnego zimowego wieczora wracał wtedy do domu, spędziwszy z kolegami całe popołudnie wśród wzgórz. Początkowo pędził co sił w nogach przez oszronione wrzosowisko, potem jednak zatrzymał się raptownie jakieś pół mili od domu. Pamięta, jak stał tam, spoglądając na rozświetlone okna w wiosce, podczas gdy nad światem zapadał zmierzch, a otaczające go wzgórza zamieniały się w niewyraźne czarne kształty, aż w końcu nawet jego dom widoczny na obrzeżach wioski zatracił wyraźne kształty i trójwymiarowość w dogasającym świetle. Crozier pamięta, że zaczął wówczas padać śnieg, przypomina sobie, jak stał samotnie w ciemności, za kamiennymi zagrodami dla owiec. Wiedział, że oberwie mu się za spóźnienie, że im później przyjdzie, tym większe czeka go lanie, nie chciał jednak jeszcze iść w stronę świateł domu. Radością napełniał go szum nocnego wiatru i świadomość, że jest jedynym chłopcem – być może jedyną ludzką istotą – na tych ciemnych, zamarzniętych łąkach, w noc pachnącą nadciągającym śniegiem, odizolowanym od oświetlonych okien i ciepłych palenisk, narodzonym w tej wiosce, ale niebędącym jej częścią w tym konkretnym momencie. Było to ekscytujące, niemal erotyczne doznanie – potajemne odkrycie własnej jaźni oddzielonej od wszystkiego i wszystkich innych w tej ciemności i zimnie (s. 86).

Chyba każdy, któremu drogie są dalekie i bliskie podróże w nieznane rejony – czy to w głowie, palcem po mapie, czy na własnych nogach – czuł się kiedyś jak Francis Rawdon Moira Crozier, kapitan tytułowego Terroru, w wyżej zacytowanym akapicie. „Potajemne odkrycie własnej jaźni oddzielonej od wszystkiego i wszystkich innych”… To quasi-religijne uczucie, kiedy stajemy twarzą w twarz ze światem, z samą istotą świata, gdy przyjemne i bezpieczne ułudy cywilizacji oraz uporządkowania oddalają się, przestają nam przesłaniać pierwotny związek człowieka z przyrodą, jej dzikością. W tym jednym zdaniu jak dla mnie zawiera się istota nie tylko poczucia, czym naprawdę są dla ludzkiego ducha podróże do nieodwiedzanych krain, ale też istota wszystkiego, czym od zawsze był człowiek: zaledwie jednym z elementów zjawiska zwanego życiem. Zjawiska, które było jednością w obrębie przyrody, dopóki samoświadomość i świat cywilizacji nie odcięły nas od naszej rodzicielki natury. W takich chwilach samotności, zagubienia w lesie, na odludziu czy wśród lodowych pustkowi przypominamy sobie niespodziewanie, że pochodzimy nie z porządku cywilizacji, tylko z chaosu świata. Jest to przypomnienie zarazem nostalgiczne – wracamy do „pierwocin”, do tego, skąd wyszliśmy – ale i przerażające, bo ten chaos świata nie wydaje nam się więcej przyjazny, nie jest już nasz.

Wyznanie to, które Dan Simmons przypisuje jednemu z bohaterów swej książki, jest, jak przypuszczam, wyznaniem także jego samego. Gdyby tak nie było, nie wydaje mi się, by wyruszył razem ze statkami Erebus i Terror na wyprawę celem znalezienia Przejścia Północno-Zachodniego, a ostatecznie – zguby. Spokojnie, nie wyjawiam w tym momencie żadnych tajemnic fabuły. Jak Simmons ma to w zwyczaju, znowu sięgnął do faktów i postaci historycznych, tak więc cała wyprawa wydarzyła się naprawdę, a jej koniec znają wszyscy zainteresowani, czy wreszcie każdy, kto przeczyta opis wydawcy z okładki. Niemniej między momentem, kiedy uczestnicy ekspedycji (na której czele stał weteran takich przedsięwzięć, sir John Franklin) byli widziani po raz ostatni przez wielorybników, a odkryciem szczątków niektórych z marynarzy oraz ich sprzętu przez wyprawy ratownicze, znajduje się wielka ciemna plama niewiadomego. Cóż bardziej kuszącego dla pisarza fantastyki, na dodatek takiego, który uwielbia żonglować nie do końca precyzyjnymi faktami historycznymi?

Trzeba przyznać, że Simmons przyłożył się do pracy, jak na profesjonalistę przystało. Przewertował mnóstwo książek dotyczących wypraw polarnych, czasów, w jakich je organizowano, warunków polityczno-społecznych w Anglii, a także atmosferycznych w północnych rejonach Kanady. Oczywiście dowiedział się też wszystkiego, co znane, na temat wyprawy Franklina z lat 1845-1848. Ta fachowość przebija spod liter Terroru w każdym momencie, żywość opisów jest momentami tak porażająca, że przy czytaniu o objawach szkorbutu trudno oprzeć się wrażeniu, że zaraz samemu się go dostanie. Kwestie techniczne: zachowanie lodowców arktycznych, funkcjonowanie i budowa statków oraz relacje wewnętrzne załogi, zostały przez Simmonsa tak skrupulatnie opracowane, że czasem można odnieść wrażenie, że czytamy dziennik pokładowy. I w zasadzie taki chyba był zamysł – na początku każdego rozdziału pojawiają się współrzędne geograficzne miejsc, o jakich za chwilę przeczytamy, przy czym (prawie) każdy rozdział nosi nazwisko jednego z członków załogi, którego oczami obserwujemy wydarzenia. Przyznam, że nie od początku mnie urzekło takie podejście. Owe „dzienniki pokładowe” różnych ludzi pełne są wielorakich szczegółów, ważniejszych bardziej dla żeglarza czy kapitana niż czytelnika. Tak więc dostajemy pełno akapitów w rodzaju:

Na trumnie leżała flaga brytyjska należąca do sir Johna. Potem trzydziestu dwóch marynarzy, dwudziestu z Erebusa i dwunastu z Terroru, powoli przeciągnęło sanie z trumną na miejsce pochówku, podczas gdy czterech najmłodszych marynarzy, teoretycznie wciąż tylko chłopców okrętowych – George Chambers i David Young z Erebusa oraz Robert Golding i Thomas Evans z Terroru – wybijało powolny rytm na bębnach owiniętych czarnym płótnem. W uroczystej procesji za saniami szło dwudziestu ludzi, wśród nich komandor sir John Franklin, komandor porucznik Fitzjames, komandor Crozier (…).

Na miejscu pochówku czekał już oddział odzianych w czerwone płaszcze żołnierzy brytyjskiej piechoty morskiej. Oddział dowodzony przez trzydziestodwuletniego sierżanta z Erebusa, Davida Bryanta, składał się z kaprala Pearsona, szeregowca Hopcrafta, szeregowca Pilkingtona, szeregowca Healeya i szeregowca Reeda z Erebusa – w oddziale żołnierzy płynących na Erebusie brakowało tylko szeregowego Braine’a, który umarł rok wcześniej i został pogrzebany na wyspie Beechey – oraz sierżanta Tozera, kaprala Hedgesa, szeregowca Wilkesa, szeregowca Hammonda, szeregowca Heathera i szeregowca Daly’ego z HMS Terror (s. 149).

Nie jest to odosobniony przykład, po 650-stronicowej powieści rozsianych jest mnóstwo takich wyliczanek nazwisk, stopni, szczegółów umundurowania, opisów „przyrody”, lokalizacji geograficznych, rozważań i planów. Nie powiem, dodaje to osobliwego i właściwego takim wyprawom smaku, wiarygodności oraz powiewu niespokojnego oczekiwania, niemniej czytelnik musi się nieco oswoić z takim podejściem do języka. Z konieczności przy takim podejściu sam styl staje się niewyszukany, więc oczekujący od Simmonsa wysublimowania Poego (do którego zresztą znajdziemy w książce dość ciekawe nawiązanie) czy choćby Lovecrafta trafili pod zły adres.

Ale – kto by szukał w fantastyce doznań płynących z języka, kiedy jest fascynująca opowieść? Kiedy już przyzwyczaimy się do komandorskiego stylu Terroru, zanurzymy się w ciemniejącą z każdą stroną otchłań wyprawy, która nie może skończyć się dobrze. Historia wciąga straszliwie, jest w tym wręcz bezczelna. Nie do końca orientuję się, na ile to zasługa samego Simmonsa, a na ile faktu, że zabrał się za pisanie o wyprawie polarnej, do tego owianej tajemnicą. Jak taka opowieść może nie pasjonować? Każdy człowiek niepogrążony w depresji, o zdrowym poczuciu ciekawości będzie śledził z opętańczą uwagą opowieść o zmaganiach dzielnych żeglarzy z surowymi warunkami arktycznymi, z własnymi słabościami, głodem, chorobami, z koniecznością parcia naprzód. A wszystko w scenerii niepoznanej, nieuczęszczanej przez człowieka. Zupełnie jakby umieścić w reklamie słodkiego pieska patrzącego na widza maślanymi oczami – jak tu nie polubić takiego rozwiązania? No dobrze, oddajmy sprawiedliwość Simmonsowi – gdyby nie jego ręka do szczegółu, do dokładania dodatkowych aspektów, intryg, fikcyjnych postaci i rozwiązań, może opowieść wcale nie byłaby tak fascynująca i stałaby się zwykłą, nużącą kroniką wydarzeń. Nie wiem, ja i tak byłbym zadowolony, ale pewnie nie bawiłbym się przy tym tak rewelacyjnie – jak prosię wręcz, cytując jednego specjalistę od filmowej papki.

Z drugiej strony, wszystkie te dodatki do historycznych wydarzeń nie do końca mnie zadowalają. Dochodzimy do momentu, kiedy trzeba powiedzieć coś, co należałoby powiedzieć na samym początku: powieść Terror Dana Simmonsa jest horrorem, wykorzystującą elementy fantastyczne opowieścią grozy. Nie bez przypadku wspominam o tym fakcie tak późno. Przyznaję z lekkim żalem, że w tym aspekcie powieść nie zadowala, jest najmniej atrakcyjna, przynajmniej z punktu widzenia konesera grozy z gatunku weird. Dla takiego konesera w każdej opowieści z dreszczykiem główną rolę powinna grać podniosła tajemnica, wywołująca poczucie obcowania z czymś, co wkradło się w nasz świat, co rozszczepia go na bardzo podstawowym poziomie, ale zarazem nie ujawnia się w pełni. W książce Simmonsa na samym niemal początku dowiadujemy się, że za wyprawą Franklina coś podąża. Coś, co nie lubi białych ludzi i ma na nich chrapkę. Coś na wskroś fizycznego, materialnego, co jednak swoją nieziemską siłą, wielkością i sprytem sprawia wrażenie bytu nadprzyrodzonego. Niedługo po tym, jak już dowiadujemy się, że za marynarzami coś podąża, monstrum ukazuje nam się w całej okazałości. I raz na jakiś czas, dla urozmaicenia czytelnikowi nużącej walki ludzkich bohaterów z lodem, głodem i chorobami, urządza krwawą jatkę, dając smakoszom takich epizodów możliwość delektacji. Ciężko mi doszukać się sensu w tak powolnym osaczaniu marynarzy przez bestię, która wcale nie atakuje ich z głodu, tylko dlatego, że naruszyli pewne zasady, i wszyscy i tak muszą zginąć z jej rąk. Skoro ma możliwość przedrzeć się przez poszycie uwięzionego w lodzie statku, dlaczego od razu nie poszatkuje wszystkich członków wyprawy? Ogólna jatka bardziej pasowałaby do ogólnej idei, czym jest owo monstrum, której dowiadujemy się na końcu książki. Rozumiem, że fantastyka to w pewnym sensie zaprzeczenie rzeczywistości (chociaż ja wolę, gdy fantastyka ją rozszerza, a nie jej zaprzecza), lecz nawet ona ma obowiązek trzymać się pewnej logiki. Tutaj jest to logika autora, nie rzeczywistości powieściowej, sprowadza się do zasad doboru i wykorzystania pewnego narzędzia literackiego. Monstrum jest straszakiem na kiju, pojawia się, kiedy trzeba uszczuplić liczbę członków wyprawy, pozbyć się pewnych ludzi i rozładować napięcie, a na samym końcu, kiedy marynarze ledwie powłóczą nogami, nie mają już sił walczyć z bestią, ta gdzieś znika i tylko majaczy co jakiś czas na horyzoncie, jakby więcej nie była potrzebna. Ani trochę nie czuć, by taka poczwara była częścią świata przedstawionego, staje się przedmiotem, narzędziem siły wiszącej ponad powieścią, tj. pisarza. Czwarta ściana pada, podnosimy wzrok i pokazujemy autorowi wielkiego lajka, bo mimo wszystko dobrze się bawimy, a autor dziwi się, że go widzimy. Mnie takie rozwiązania przeszkadzają, innych mogą zadowalać, a wręcz komfortowo upewniać, że to jednak wymyślona historia, takich stworów na świecie nie ma, nikt się do tego świata nie wkrada, nie musimy się bać na serio.

Jak dla mnie tego elementu mogłoby w ogóle nie być, powieść mogłaby nie być horrorem, a świetnie napisaną opowieścią o rzeczywistych zmaganiach załóg Terroru i Erebusa z największymi potwornościami rejonów arktycznych: nieludzkim zimnem, prącymi znad Morza Arktycznego pakami gór lodowych, które osaczają statki, brakiem zwierzyny łownej. Kiedy czyta się o krwawiących z odbytu i mieszków włosowych marynarzach pozbawionych witaminy C, z bezzębnymi, poczerniałymi dziąsłami cuchnącymi ropą, jedzących spleśniałe suchary i ciągnących kilkusetkilogramowe sanie z łodziami na wierzchu po chropowatej ziemi – to już wystarczający horror. W porządku, aby dodać nieco atmosfery grozy nadprzyrodzonej, można by wrzucić tu i ówdzie sugestię, że marynarze mają wrażenie, że coś za nimi podąża w długie arktyczne, zimowe noce, coś wyje czy rzuca dziwne cienie podczas zorzy polarnej. Możliwości jest wiele, by zrobić to z wyczuciem, ale jestem przekonany, że podkręcanie grozy odosobnionego rejonu, do którego śmierć i obcość przynależą z definicji, nie jest wcale konieczne. Wystarczy dobra wyobraźnia, bo Simmons dostarcza nam świetnych, wiernych opisów. A jeśli ktoś potrzebowałby, by coś pomogło jego wyobraźni, mała reklama: niech odwiedzi jaskinię strachów w Muzeum Fram w Oslo, poświęconemu wyprawom polarnym. Właściwie nie jest to jaskinia strachów, a jaskinia rzeczywistości. Nie ma tam żadnych sztucznych straszaków, jest tylko to, co czekało biednych marynarzy, a wychodzi się wstrząśniętym i zszokowanym.

No dobra, ponarzekałem trochę, ale zdaję sobie sprawę, że większość ludzi nie ma takich problemów jak ja z brakiem subtelności w książkach fantastycznych. Terror z pewnością jest wciągający, i to koszmarnie wciągający, i z pewnością mało kto pożałuje sięgnięcia po tę powieść. Wszyscy żądni przygód w dalekich regionach albo też wiernego, wierniejszego nawet niż u Lovecrafta w powieści W górach szaleństwa oddania warunków arktycznych oraz zmagań z nieznanym, niegościnnym lądem, będą zadowoleni. Brawa też dla wydawnictwa Vesper za naprawdę świetne dodatki w postaci posłowia dr. hab. Grzegorza Rachlewicza z Wydziału Nauk Geograficznych i Geologicznych UAM, które świetnie uzupełnia o kontekst historyczno-geograficzny wyprawę opisaną przez Simmonsa, a także reprodukcji zdjęć oraz ilustracji związanych z wyprawami polarnymi. Bardzo miłe dopełnienie czytelniczego starcia z mroźną i straszną Arktyką.

Mateusz Kopacz