autor: MAREK GRZYWACZ

źródło: autor

Co najmniej od roku 1968, kiedy powstała prawdopodobnie pierwsza filmowa adaptacja prozy Howarda Phillipsa Lovecrata – The Haunted Palace[i], wielu twórców próbowało przełożyć unikalny gatunek horroru, jaki stworzył Mistrz, na język Dziesiątej Muzy. Tego niełatwego zadania podejmowano się na dwa sposoby. Pierwszy z nich to bezpośrednie adaptacje prozy, o różnej jakości i stopniu wierności oryginałowi. Drugi to próby stworzenia dzieła, który bardziej niż kopiowaniem fabuł i wątków, nawiązywałby do twórczości Lovecrafta raczej tematyką, klimatem i sposobem kreowania nastroju grozy. Dzięki temu podejściu powstało wiele ciekawych produkcji, od niezapomnianej Trylogii Apokalipsy Johna Carpentera (Coś, Książę Ciemności, W Paszczy Szaleństwa) do relatywnie nieznanego, kanadyjskiego filmu telewizyjnego Zabójcze Zaklęcie. Jednak twórcy z zachodniego kręgu kulturowego nie mają bynajmniej monopolu na tego typu zabawy z prozą HPLa. Weźmy na przykład Daleki Wschód, a konkretnie Japonię. Kinematografia tego kraju, jeżeli chodzi o grozę, znana jest na świecie głównie z unikalnego nurtu horroru, łączącego klimat miejski, wykorzystanie współczesnej technologii i postacie długowłosych duchów wzięte wprost z klasycznych podań ludowych. Boom na azjatyckie kino grozy, który zaczął się od sukcesu Kręgu Hideo Nakaty, sprawił, że wiele kinomanów postanowiło wgłębić się w dokonania japońskich filmowców na tym polu. I ci najbardziej zaangażowani mają szansę trafić w końcu na dzieło, po którym w głowie zapali się ostrzegawcza lampka i pojawi się myśl: „To przecież wygląda jak wzięte z Lovecrafta!”. Produkcje aktorskie, w przeciwieństwie do japońskiej animacji, rzadko sięgają po tego typu inspirację, ale te, które to robią, są niezwykle interesujące, ze względu na unikalne, indywidualne podejście do klimatu tzw. „kosmicznej grozy”.

Marebito – okładka

Takashi Shimzu, obok Nakaty, niewątpliwie pełnił rolę ambasadora horroru japońskiego na zachodzie. Jego Ju-on, w dwóch inkarnacjach telewizyjnych i dwóch filmowych, przeraził do głębi rodzimą publiczność, a potem, w zamerykanizowanej wersji pod tytułem The Grudge (u nas Klątwa), maniaków grozy na całym świecie. Jednak niewielu wie, że w 2004, podczas ośmiodniowej przerwy w kręceniu The Grudge, reżyser z małą ekipą stworzyli inny film, Marebito. Dziełko diametralnie inne, a przez to dla wielu niezrozumiałe. Kluczem do niego, o czym wspomina się o dziwo rzadko, jest osoba scenarzysty i jednocześnie autora powieści, na której produkcję oparto. Chiaki Konaka to znane nazwisko w anime, odpowiedzialny za fabuły wielu znanych serii, między innymi Serial Experiments Lain, Texhnolyze, The Big O, Armitage III czy Rah Xepoh. Ich znaki szczególne? Mroczny, schizofreniczny nastrój, wielowarstwowa rzeczywistość, dekonstrukcja gatunków, intelektualizm… oraz nawiązania do prozy Lovecrafta. To nie przypadek, Konaka bowiem pisze także książki i to mocno związane z Mitologią Cthulhu, a motywy z niej przemyca do niemal każdej swojej produkcji, nawet do przeznaczonego teoretycznie dla dzieci Digimon Tamers. Jest też autorem jedynej chyba w kinematografii japońskiej adaptacji prozy HPLa, telewizyjnego miniserialu Widmo nad Innsmouth (Innsmouth wo Oou Kage) z 1992 roku. Adaptacji niskobudżetowej i raczej nieudanej. Choć warto nadmienić, że, mimo przeniesienia akcji do Japonii i dodania wątku quasi romantycznego, wiernej, a nawet wprowadzającej ciekawy kontekst – nawiązując do powszechnego w Japonii zjawiska „ucieczki” młodzieży ze wsi[ii]. Jednak to Marebito wydaje się ekstraktem lovecraftowskich aspiracji Konaki. Fabuła przedstawia się dość prosto. Kamerzysta-freelancer Masuoka (gra go Shinya Tsukamoto, reżyser kultowego Tetsuo – Człowieka z Żelaza) ma dwie obsesje: kręcenie i strach. Tą drugą odkrywa, gdy filmuje w przejściu podziemnym tajemniczego człowieka, który zaraz potem wbija sobie nóż w oko i umiera. By znaleźć istotę przerażenia, które widział, schodzi głęboko pod ziemię, niżej niż metro, w labirynt opuszczonych tuneli. Po długiej wędrówce natrafia na ogromną jaskinię, w której mieszczą się całe góry, oraz ruiny wioski. Tam też znajduje nagą dziewczynę, przykutą do skały. W odruchu zaciekawienia

Marebito – F

zabiera ją na powierzchnię, do swojego domu. Dziewczyna jest zezwierzęcona, nie potrafi mówić, zachowuje się, jakby była w stanie katatonii. Wkrótce odkrywa, że jego znalezisko żywi się krwią. F, jak ją nazywa, nie przyjmuje innego pokarmu, więc Masuoka zaczyna ją dokarmiać. Najpierw zwierzętami, a gdy to nie wystarcza, ludzką krwią. Kamerzysta zaczyna się staczać w otchłań szaleństwa. Po tym streszczeniu, a także po pierwszych minutach filmu, nie bardzo widać inspirację, o której pisałem. Jednak gdy bohater dociera do podziemnych ruin,  powoli przechadza się w otoczeniu prastarych budowli, wzniesionych nie wiadomo przez kogo wśród podziemnych szczytów, gdy udziela się widzowi wszechobecna cisza i wrażenie absolutnej stagnacji, sprawa staje się jasna. Tak mogłaby wyglądać ekranizacja W Górach Szaleństwa. Później akcja wraca do współczesnego Tokio, ale tematyka pozostaje mocno lovecraftowska. Chodzi o motyw obłędu, wynikającego ze zderzenia z nieznanym i prób zrozumienia niepojmowalnego. Podczas studiowania F, Masuoka z typowego, nieco wyalienowanego Japończyka przekształca się w szaleńca trawionego obsesją, jest w stanie całkowicie odczłowieczyć swoje „znalezisko”, ale też mordować z zimną krwią i w stanie niepokojącej apatii, tylko po to, by móc je badać. Groza nie bierze się, jak w innych dziełach Shimzu, ze strasznych scen i nagłych ataków nadprzyrodzonego, tylko z inwazji czegoś starego i nieokreślonego w życie zagubionego człowieka i świadomości, że wydarzenia muszą doprowadzić dosłownie do zmiażdżenia rozumu Masuoki. Co ciekawe, choć nieco psuje tym samym wytworzony nastrój, Konaka podsuwa całkowicie racjonalne, wręcz prozaiczne wyjaśnienie wydarzeń, które jest jednak być może bardziej szokujące i nadaje filmowi posmaku analizy tragedii rodzinnej. Zakończenie, w którym F wraca do Masuoki, by w sercu pradawnych ruin pozwolić mu poczuć ten sam atawistyczny strach, który zafascynował go i przekształcił w groźnego psychopatę, jest jednak urwane i całkowicie otwarte, jeśli chodzi o kwestię realności dziewczyny i podziemnego świata. Trzeba zauważyć, ze inspiracja Lovecraftem nie jest jedyną, co więcej, film

Marebito – ruiny

ma zaskakująco bogate tło intelektualne. F jest kolejną inkarnacją osławionego Kaspara Hausera, „dzikim dzieckiem”. Podziemne miasto przedstawione jest w kontekście legend Agarthy oraz teorii Pustej Ziemi, a mieszkańcy labiryntów, Dero, to trawestacja „detrymentalnych robotów” z kontrowersyjnych opowiastek Richarda Sharpe Shave’a o dziedzictwie kontynentu Lemurii. Pojawiają się sugestię, że F i zaginione cywilizacje to manifestacja ludzkich idei, a także wrodzonego strachu przed pierwotnością i mrokiem życia poza bezpiecznym społeczeństwem.  Pomijając te ciekawe wątki, ośmielę się stwierdzić, że od strony tematycznej i nastroju jest to najwierniejsza próba przeniesienia ducha HPLa na taśmę celuloidową. Co nie znaczy, że łatwą w odbiorze. Surowe, amatorskie wykonanie, bardzo wolne tempo, nikła ilość dialogów i praktycznie zarzucenie fabuły na rzecz analizy obsesji bohatera – te elementy odrzucą większość widzów od ekranu, zwłaszcza tych, którzy spodziewali się typowego horroru azjatyckiego. Może razić kameralność filmu. Prócz sceny przedstawiającej podziemne krajobrazy (połączenie prostej animacji komputerowej, obrazów i dekoracji – wygląda niskobudżetowo, ale sugestywnie), wszystko dzieje się w ciasnych pomieszczeniach i w otoczeniu ponurych osiedli; muzyka pojawia się sporadycznie, a jak już jest, to majestatyczna i niepokojąca. Odrzucać może też specyficzny, japoński chłód emocjonalny i wszechobecna szarość, a także wyjątkowo oszczędne aktorstwo. Niemniej, jeśli szukamy w tym filmie uśpionej, wysmakowanej grozy i analizy mechanizmów obłędu, to na pewno się nie zawiedziemy i przez jego pryzmat należy ocenić film dość wysoko pod względem artystycznym.