Uzumaki – okładka

Akiro Higuchi, znany bardziej jako Higuchinsky, to specyficzny reżyser, nawet jak na warunki bogatej w osobliwości i oryginałów kinematografii japońskiej[iii]. Stworzył tylko trzy filmy, z których każdy jest groteskowy, niepokojący, pełen postmodernistycznych smaczków i wizualnego dziwactwa. Dwa z nich to ekranizacje komiksów Junji Ito, zrealizowane z resztą przy bliskiej z nim współpracy, i to obeznanym w temacie mangi mówi już dużo[iv]. Ito to czołowy twórca rysunkowego horroru, autor kilku poczytnych serii. Jego styl często zbliża się do Lovecrafta, co zwykle mocno podkreślają zarówno miłośnicy i krytycy. Często wykorzystuje motyw wszechpotężnych istot poza granicą ludzkiego zrozumienia, obłędu i surrealistycznych wizji, a także tzw. horroru cielesnego – skupionego na nienaturalnej destrukcji ludzkiego ciała lub okrutnym jego wypaczeniu (jeden z powracających tematów w twórczości Mistrza, wystarczy odwołać się do ryboludzi w Widmie nad Innsmouth, efektów działania Koloru z Przestworzy, czy finału opowiadania Coś na Progu). Ito chętnie osadza też swoje historie na sennej, odizolowanej i ponurej prowincji. Co do kooperacji z Higuchinskym, to oba filmy wyszły w 2000 roku, jeden w telewizji, drugi jako direct-to-video[v] – dzielą nawet część ekipy i obsady. Jeśli chodzi o ten z małego ekranu, nosi tytuł Długi Sen (Nagai Yume) i opowiada historię człowieka, który utrzymywał, że przebywa w śnie coraz dłużej, całe miesiące, choć w świecie realnym mijała jedna noc. Interesująca analiza związków snu, rzeczywistości i śmierci, w konwencji groteskowego science fiction, ale mało związana z klimatami lovecraftowskimi. Zupełnie odwrotnie jest z ekranizacją Spirali (Uzumaki), najpopularniejszej mangi Ito. Kirie Goshima (Eriko Hatsume) to zwykła japońska licealistka, żyjąca w małym miasteczku Kurozu-cho. Mieszka samotnie z ojcem, a na co dzień obcuje głównie ze swoim niby-chłopakiem, nieco introwertycznym kujonem Shuichim (Fhi Fan). Pewnego dnia dowiaduje się, że ojciec chłopaka zaczyna kolekcjonować zdjęcia, które łączy motyw spirali, np. fotografie ślimaków. Jego obsesja pogarsza się z dnia na dzień, a wkrótce całe miasteczko zaczyna widywać eteryczne wiry, pojawiające się znikąd. Obsesja na punkcie spirali

Uzumaki – tatuś i jego spiralki

udziela się kolejnym mieszkańcom. Kirie i Shuichi, wraz z policjantem Tamurą (Masami Horiuchi) i reporterką z telewizji Chie Marayamą (Koreanka Eun Kyung-Shin, znana także z roli w remake’u Kręgu pod tytułem Ring Virus), próbują rozgryźć tajemnicze wydarzenia. Jak można wywnioskować z tego opisu, motywem przewodnim jest masowa obsesja. Z początku ale niewinna – ot, ktoś kradnie spiralny szyld, ojciec Kirie lepi garnki z takim wzornictwem, ojciec Shuichiego wyjada w szale wszystkie kamaboko[vi] z zupy. Ale szybko okazuje się, że dziwna obsesja ma bardziej złowrogie oblicze. Pochłania dotkniętych nią całkowicie, mogą oni myśleć tylko o spiralach. Więcej, traktują je jak bóstwo, jak symbol doskonałości, do którego chcą dążyć – nawet za cenę życia. Dość zdradzić, że pierwszy robi to ojciec Shuichiego, zamykając się… w wielkiej, włączonej pralce, w nadziei, że jego ciało wygnie się w spiralę. To, co w pierwszej połowie filmu jawiło się niepokojącym symptomem, od tego momentu staje się eskalacją szaleństwa. Szybko też okazuje się, że za wydarzeniami stoi ponadnaturalna siła. Obecność, która przekształca miasteczko i samą rzeczywistość na swoje życzenie. Jak ustala Tamura, źródłem obsesji jest tajemnicze „coś”, złowrogi wir leżący w sercu miejscowego jeziora. Istnienie, którego motywacje i pochodzenie pozostają

Uzumaki – licealistki

nieznane, także dla widza, ale oddziaływanie na tyle silne, że niemal nikt nie zdoła mu się oprzeć. Nawet przyroda ulega, co przejawia się w nadejściu tajfunu i nienaturalnego tornado. Kult wiru wymaga całkowitego poświęcenia, przekształca psychicznie i fizycznie. Słynni ludzie-ślimaki, pojawiający się w momencie kompletnego stoczenia się miasteczka w otchłań szaleństwa, są symbolem ostatecznej formy tego oddania się spirali. Uderzający jest całkowity bezsens wszelkich prób zrozumienia zjawiska, których podejmują się bohaterowie niedotknięci obsesją. Ich działania są z góry skazane na niepowodzenie, ponieważ moc spirali zwyczajnie przerasta pojmowanie zdrowego na umyśle człowieka. Świeżego posmaku tym wyraźnie lovecraftowskim motywom dodaje estetyka. Mimo ograniczonego budżetu i bardzo telewizyjnej (w złym tego słowa znaczeniu) jakości obrazu, Higuchinsky miał na nią wyraźnie pomysł. Poczynając od technikaliów: użycia ciemnozielonego filtru (czasem do kolorystyki wkrada się żółty), spajającego wizualnie film; przez pracę kamery, która „wariuje” w niektórych momentach – dla przykładu jedna postać zostaje wprowadzona w ujęciu do góry nogami, innymi razem obraz zaczyna się kręcić wokół spirali malowanej przez opętanego na kartce, a nawet zmienia się w pewnym momencie w pokaz slajdów; aż po dźwięk –wycia, buczenia i odległe syreny, efekty rodem z wynaturzonej kreskówki czy muzyka kojarząca się z horrorami lat osiemdziesiątych zlewają się w dość niepowtarzalną, kiczowato-niepokojącą całość. Gwoździem programu jest jednak wspomniany horror cielesny, przejawiające się głównie w efektach specjalnych śmierci lub transformacji związanych ze spiralą. Tu ekipa wykazała się kreatywnością i z pomocą animacji komputerowej i charakteryzacji przeniosła dość wiernie na ekran surrealistyczne pomysły Ito. Nad scenariuszem filmu czuwał zresztą Kengo Kaji, dziś znany jako jeden z twórców tzw. nowej fali japońskiego gore (pracował przy Tokyo Gore Police i Samurai Princess), co nie mogło pozostać bez wpływu na okrutne przemiany postaci. Ludzie powoli zmieniający się w ślimaki, wykręcający nienaturalnie całe ciało, nawijający się na oponę auta czy na wirnik pralki, gałki oczne wirujące w oczodołach. Tak, scen wykrzywiania ciała jest w filmie sporo, choć raczej bezkrwawych. I groteskowo niedorzecznych, nie strasznych. Krew w żyłach w bardziej „horrorowy” sposób mrozi dosłownie jedna scena. Powiem tyle, że osoba, która nabawiła się fobii przed spiralami, nagle odkrywa, że nawet w ludzkim uchu znajduje się jedna z nich. Trzeba też zaznaczyć, że część z tych efektów specjalnych wypada bardzo sztucznie, ale, paradoksalnie, nawet pasuje to do ogólnej atmosfery. Twórcy postarali się też, by motyw spirali był wszechobecny, nie tylko w transformacjach postaci, ale i w otoczeniu, często ukryty na pierwszy rzut oka. Od pajacyka na sprężynie, widmowych wirów w chmurach czy pełzających po podłodze, po klatki schodowe i tunele, aż do mapy pogodowej przedstawiającej nadchodzący huragan.

Uzumaki – spiralne włosy

Wszystkie te elementy niewątpliwie budują klimat mocno oryginalny i uciekający od porównań z innymi filmami grozy, ale, niestety, Spirala nie broni się do końca. Razić może przede wszystkim aktorstwo. Ma w sobie przerysowanie japońskiego serialu telewizyjnego, ale poprowadzone dalej, w kierunku iście kreskówkowym. Zwłaszcza mniej przyzwyczajonym do azjatyckiej maniery może być ciężko przebrnąć przez seans. Chociaż wydaje się, że efekt był też po części zamierzony. Niektóre z postaci są odegrane w tak przeszarżowany sposób, że aż wpaja je to w groteskowy klimat całości. Mówię tu o poważnym i oddalonym Shuichim, zakochanej w sobie dziewczynie, której włosy skręcają się w spiralę i powodują zachwyt koleżanek, chłopaku uganiającym się natrętnie za Kirie, czy wreszcie ojcu Shuichiego. Ta ostatnia kreacja naprawdę budzi niepokój, jego szaleństwo, choć przerysowane, ma dziwnie autentyczny posmak. Nie można jednak wybaczyć takich wpadek, jak główna bohaterka, która wydaje się nieco upośledzona i zachowuje w zupełnie nieprzystający do sytuacji sposób. Poza tym, film wydaje się nie oddawać sprawiedliwości komiksowi. Z przyczyn zrozumiałych, gdyż oparty jest głównie na pierwszym z trzech tomów (kolejne jeszcze wtedy się nie ukazały). Wątki późniejsze pojawiają się, ale w mocno zmienionej i uproszczonej formie. Mimo to, nagłe zakończenie wydaje się trochę nieprzystające do reszty i nie sprawia wrażenia udanego zamknięcia historii. Poza tym element wskazujący, że spirala to niewyobrażalnie stare zło – informacja o tym, że w miejscu Kurozu-cho istniało dawniej wiele innych wiosek, które co do jednego zniszczyła moc wiru; pojawia się w filmie jako łatwa do przeoczenia wzmianka. Siada także tempo akcji. Do ponad połowy filmu mamy do czynienia z powolnym budowaniem nastroju, przetykanym dziwnymi epizodami, za to w ostatniej części obrazu mamy do czynienia z prawdziwą eksplozją osobliwości, za którą widz może wręcz nie nadążyć i zgubić się w natłoku wydarzeń. W połączeniu z wspominaną już niskobudżetowością i groteskowo-absurdalnym sznytem, Spirala może wywoływać skrajne uczucia, co przejawia się w dostępnych recenzjach – noty są przeważnie albo bardzo niskie, albo bardzo wysokie. Z punktu widzenia fana Lovecrafta, produkcja ta jest warta obejrzenia z powodu doskonałego ukazania miejsca, w którym wszechpotężna siła wdziera się do codziennej rzeczywistości, odzierając ją, jak i tkwiących w niej bohaterów, z choćby najmniejszego śladu ludzkiej logiki i racjonalności. Podkreślana już wielokrotnie dziwaczność filmu też koresponduje jakoś z ocierającymi się o groteskę wizjami Mistrza, jednocześnie nadając historii złowrogiej spirali własnego, niepodrabialnego smaczku.

Noroi – okładka

Noroi: The Curse[vi] na pierwszy rzut oka wydaję się filmem zupełnie niezwiązanym z horrorem lovecraftowskim. Nie stoi za nim twórca związany z tym nurtem grozy, w typie Ito czy Konaki, a w zasobach Sieci nie da się znaleźć żadnej wzmianki o zainteresowaniu nim twórców. Ba, ciężko znaleźć porównanie Noroi do prozy Mistrza, prócz obecności na kilku luźnych listach „filmów w klimacie”. A jednak scenarzysta i reżyser Kôji Shiraishi, znany ze slasherów opartych na miejskich legendach Teketeke i Kuchisake-onna oraz bardzo kontrowersyjnego filmu typu torture porn Groteska (Gurotesuku), w obrazie z 2005 roku zaproponował fabułę i nastrój być może najbliższy opowiadaniom Lovecrafta z omawianych tu produkcji. Chociaż pierwsze skojarzenia będą wędrowały ku innej inspiracji, a mianowicie Blair Witch Project. Noroi należy do nurtu horroru paradokumentalnego, który zapoczątkowała historia o lesie nawiedzanym przez wiedźmę lesie, a ostatnio przywrócił do łask głośny Paranormal Activity[vii]. Fabuła, z początku zarysowana dość niewyraźnie, stylizowana jest na niepublikowany reportaż telewizyjny z ostatniego śledztwa znanego reportera i specjalisty od spraw paranormalnych, Masafumi Kobayashi (Jin Muraki). Przedstawia on serię niezbyt powiązanych ze sobą wydarzeń, które łączyć się zdaje tylko osoba tajemniczej kobiety, Junko Ishii (Tomono Kuga), której sąsiedzi narzekają na dziwne hałasy i zachowanie jej i jej syna, oraz zaginięcie pewnej dziewczynki, Kany Yano, obdarzonej podobno zdolnościami parapsychicznymi. Wkrótce okazuje się, że klucz do niezwykłych wydarzeń może się kryć w pewnej prowincjonalnej wiosce, zbudowanej w sąsiedztwie dużo starszej osady, którą zalano przy budowie tamy. Zdeterminowany Kobayashi, wraz z kamerzystą i dziwnymi sojusznikami w osobach bełkoczącego szaleńca Pana Hori (Satoru Jitsunashi) oraz telewizyjnej celebrytki dziwnie wrażliwej na świat duchowy (Maria Takagi), udaje się na miejsce, by zmierzyć się z tajemniczą siłą nie z tego świata i, być może, uratować Kanę. Gdzie w tym lovecraftowski pierwiastek? Składa się nań kilka elementów. Po pierwsze samo śledztwo, które przypomina poszukiwania zdawkowych uwag i dziwnych faktów w starych książkach i zapomnianych źródłach, jakich podejmują się niektórzy bohaterowie Mistrza. Kobayashi zbiera materiały z muzeów etnologicznych, konsultuje się z antropologami, językoznawcami i dziwacznymi ezoterykami, a każdy drobny fakt, który odkrywa, potęguje wrażenie, iż za wszystkim stoi siła spoza granic postrzegania człowieka. Po drugie tło wydarzeń. Senna wioska, otoczona przez gęste lasy i ciemne góry, kryjące zapomniane ruiny starych świątyń. Dziwne tradycje, jak niezwykłe przywiązanie mieszkańców do psów, wieszanie sierpów nad drzwiami, wiązanie dziwnych konstrukcji ze sznurków. Izolacja, niechęć do obcych, dziwna apatia mieszkańców. Wreszcie pojawiająca się później informacja, że w zatopionej wiosce odbywały się dziwne rytuały religijne, a wcześniej zamieszkiwała ją prastara sekta czarowników. Zaprawdę, gdyby zmienić lokalizację z Japonii na Nową Anglię, wyszłoby coś na kształt Widma nad Innsmouth. Każdy kolejny szczegół, który wyciąga na wierzch Kobayashi, wskazuje na to, że owi magicy przywołali coś, co nie dało się łatwo kontrolować, a potem wymagało pewnych niejasnych praktyk, które miały niwelować działanie klątwy. Właśnie, demon. To kolejny element jak z kart opowiadań Mistrza. Kagutaba, bo tak nazywa się istota, jest pradawnym „bóstwem” przywołanym na ten świat jeszcze w średniowieczu w celu uprawiania czarnej magii, a potem zamkniętym w podziemnej grocie i obłaskawianym przez przerażony kult. Nie wiemy jak wygląda, jedyną poszlaką jest przerażający, prymitywnie wykonany wizerunek przedstawiający w formie maski zdeformowaną twarz o wielkich, czarnych oczach. Nie wiemy, jak wielka jest jego moc, choć zdaje się przekraczać granice wioski i działać także w samym Tokio, nawet na antenie narodowej telewizji. Nie działa on w sposób bezpośredni, ale przez oddziaływanie na ludzi, specyficzny „zew”, który albo doprowadza ich do załamania, albo złowieszczo wypacza ich zachowanie (lunatyczne wyplatanie dziwnych wzorów przez celebrytkę, niepokojące praktyki Junko). Te wszystkie cechy sprawiają, że Kagutaba mógłby bez większych zmian zaistnieć w panteonie krewnych i znajomych Cthulhu. Momenty jego krótkich, ale szokujących manifestacji w świecie realnym, są autentycznie niepokojące, zwłaszcza kulminacyjna, gdy istota objawia się w zniszczonej świątyni sobie poświeconej. Co natomiast wyróżnia Noroi spośród opowieści o kosmicznych horrorach? Osadzenie historii w świecie japońskich wierzeń ludowych i otoczka reportażu. To pierwsze jest dość jasne. Religijność lokalna jest w Kraju Kwitnącej Wiśni zjawiskiem niezwykle rozbudowanym, każda wioska miała niegdyś praktycznie własną mitologię. Wiele dziwacznych obrządków zachowało się do dziś, co dodaje wiarygodności przedstawionym wydarzeniom. Film stawia niejako pytanie o sens ratowania ginących tradycji i respektowania ich, sugerując, że odejście od nich dało Kagutabie pole do działania. Jeśli chodzi o estetykę mockumentary, twórcy Noroi spisali się bardzo dobrze, a przedstawiony materiał rzeczywiście wygląda jak reportaż, a nie amatorskie nagrania, dominujące w zachodniej wersji tego gatunku. Mamy liczne przebitki ukazujące w realistyczny sposób klasyczny japoński talk show, program do nastolatków, teleturniej testujący umiejętności parapsychicznie utalentowanych dzieci, wizje lokalne, czy też ostatnie zachowane nagranie tajemniczego rytuału. Nawet muzyka przypomina podkład dźwiękowy różnych programów typu „Nie Do Wiary”. Aktorzy dostosowują się do konwencji, prezentując się bardzo naturalnie, czasem wręcz amatorsko. Ale to tylko dobre przygotowanie, bo trzeba przyznać, że większość głównych bohaterów zagrana została bardzo dobrze. Muraki jest przekonujący jako skrupulatny reporter, któremu zależy przede wszystkim na prawdzie, a potem także uchronieniu uczestników wydarzeń od katastrofy. Kuga, choć praktycznie się nie odzywa, wygląda i zachowuje się jak autentyczna wiedźma, fanatycznie oddana mrocznym siłom. Maria Takagi gra samą siebie (ma to podtrzymywać wrażenie realności), prezentując zaskakujące umiejętności, jak na byłą aktorkę produkcji dla dorosłych – zarówno jako przestraszona i nieco zbita z tropu dziewczyna, ale także w scenach lunatycznego opętania i dziwnych ataków. Najlepiej wypada jednak Jitsunashi, tak wiarygodny w roli kompletnie świrniętego, bezdomnego jasnowidza, z pełnym zestawem tików nerwowych i dziwnych zachowań, że zastanawiamy się, czy reżyser po prostu nie zaprezentował nam prawdziwego wariata. Warto dodać, że to właśnie estetyka reportażu pozwala na odmienne od większość produkcji grozy budowanie nastroju. Widz odczuwa strach nie z powodu nagłych ataków przerażających obrazów, ale łącząc w całość poszczególne elementy zagadki i wyłapując niepokojące detale. Takie szczegóły jak znajdowane w całej okolicy mieszkania Junko martwe gołębie, ptaki uderzające o szybę w kulminacyjnym momencie sceny, dziwne przebitki na taśmie, rysunki Kany, przedmioty kultu z przeklętej wioski, budują atmosferę narastającej obecności mrocznej siły. Podobnie na atmosferę wpływają wyniki ekspertyz, które zleca dziennikarz. Gdy dowiadujemy się, że hałas dochodzący zza ściany to płacz pięciu różnych dzieci na raz, albo, że włos w wodzie zmaterializowanej na wizji przez Kanę pochodzi od embrionu, ciarki mogą przejść po plecach. Film trzyma tym sposobem w ciągłym napięciu, bez nagłych scen „podskokowych” (choć gdy się pojawiają, są wyjątkowo efektywne). Aż do zakończenia, które może zbyt dokładnie objaśnia to, co Junko chciała zrobić, nie zostawiając miejsca na domysły, ale jest dość efektywne i także kojarzące się z prozą Lovecrafta, w której dla bohaterów uwikłanych w wydarzenia nie ma nigdy odwrotu, a mroczne siły nigdy nie zostają pokonane. W obliczu doskonale budowanego nastroju, filmowi można wybaczyć ponaddwugodzinne rozciągnięcie fabuły, jej poszatkowanie i natłok wątków, zwłaszcza w pierwszym półtorej godziny, a także liczne pożyczki ze znanych produkcji. Junko z synem bardzo kojarzą się z parą duchów z Klątwy Shimzu, kulminacyjna scena w lesie to oczywiście czyste, choć nieco bardziej niepokojące zacytowanie Blair Witch Poject, uważne oko wyłapie też nawiązania do motywów ze znanych azjatyckich horrorów. Niemniej, Shiraishi znalazł swój głos, a Noroi, z gęstą atmosferą zagrożenia, ponurym realizmem i autentycznie nie dającymi spokojnie usiedzieć scenami, jest jednym z najciekawszych efektów japońskiego boomu na horror. Wspomniane punkty styczne z twórczością Lovecrafta, jak i klimatyczne podobieństwo, są na tyle duże, że każdy fan Mistrza powinien ten film obejrzeć z przyjemnością.

Marebito, Spirala i Noroi to trzy bardzo odmienne produkcje, każda z nich prezentuje inne podejście do kina grozy. Łączy je jednak wspólny mianownik, który jednocześnie zbliża je do twórczości HPLa: działalność prastarych sił spoza granic ludzkiego pojmowania świata oraz nieuchronny obłęd, który towarzyszy próbom walki z nimi lub poznania ich. U ich podstaw stoi też podobny sposób budowania samej grozy, co w dziełach Lovecrafta: powolna narracja, pewien fatalizm i brak wiary w możliwości człowieka w starciu z nieznanym, ciągła obecność ukrytego zła, niepokojące wzmianki, surrealistyczne wizje oraz używanie specyficznych lokacji. Ważnym faktem jest, że nie próbują, jak wiele zachodnich produkcji, ewokować skojarzeń z Mistrzem przez pokazywanie mackowatych kreatur i rzucanie nazwami bluźnierczych ksiąg, a przez sięganie do istoty tego, co czyni jego prozę tak wyjątkową i fascynującą. Na zakończenie warto napisać, że i w innych japońskich produkcjach można się doszukiwać lovecraftowskiej nutki, choć nie tak wyraźnej jak w opisanych filmach i może zależnej od subiektywnych wrażeń. Wymieniłbym tu Kairo (Pulse) Kiyoshi Kurosawy, w którym ukazana jest niepowstrzymywana inwazja duchów, wypierających ludzi z rzeczywistości; wspomnianą serię Klątw Shimzu, w której pamiętna Kayako posiada moc naginania rzeczywistości i cechy pradawnego zła kojarzące się odrobinę z abominacjami lovecraftowskimi; czy Tunel Takeshi Furusawy, film kiepski, ale w końcówce zaskakująco porzucający typowe azjatyckie ghost story o długowłosych duchach na rzecz wyjaśnienia wydarzeń odkopaniem antycznej świątyni niezidentyfikowanego bóstwa pod podziemną stacją kolejki. Na pewno warto szukać śladów inspiracji Lovecraftem także w kinie orientalnym, gdyż można natrafić na prawdziwe perełki, a także poszerzyć swoją wiedzę o bardziej nietypowych produkcjach kina grozy, odmiennych od wyeksploatowanego, hollywoodzkiego podejścia.

——

[i] Adaptacja Przypadku Charlesa Dextera Warda – w tej roli wystąpił legendarny Vincent Price. Co ciekawe, filmowi nadano tytuł poematu Poe’go na polecenie wytwórni, która chciała podczepić produkcję pod popularną wtedy serię „poeowską”.

[ii] Pełny film na YouTube (wersja oryginalna, napisów brak), opis i analizę wydarzeń można znaleźć pod tym adresem: http://tokyoscum.blogspot.com/2010/06/shadow-over-innsmouth.html

[iii] Już sama autoprezentacja/biografia reżysera jest wykręcona. Jest to Japończyk, urodzony (według oficjalnych danych) na Ukrainie, który podobno podaje się za Polaka (!)

[iv] W formie ciekawostki można nadmienić, że wspomniany Shimzu w zasadzie zaczął karierę od kiepskiej ekranizacji innej mangi Ito, Tomie, mającej zdyskontować sukces Kręgu.

[v] Tzn. prosto do dystrybucji sklepowej i wypożyczalniowej, z pominięciem kina

[vi] Rybne paluszki surimi, które w środku mają czerwony, spiralny wzorek.

[vii] W polskich źródłach czasem tytuł podawany jest jako Klątwa, co łatwo pomylić z filmem Shimzu.

[vii] Shiraishi wrócił zresztą do konwencji w 2010 roku, z filmem Shirome, opowiadającym o wizycie autentycznego girlsbandu młodocianych idolek w nawiedzonym domu.