autor: MATEUSZ KOPACZ

Od lewej – Marcin Giżycki, Piotr Kofta („Dziennik”)
i Janusz Noniewicz (wydawnictwo W.A.B. – prowadzący)

Dnia 29 listopada 2007 r. w Zamku Ujazdowskim w Warszawie odbyło się spotkanie Fascynujący Lovecraft, zafascynowany Houellebecq z udziałem Janusza Noniewicza – redaktora magazynu „Party”, prowadzącego spotkanie; Marcina Giżyckiego – wieloletniego wielbiciela Lovecrafta, autora filmu Providence, to ja, trzymającego pod ręką m.in. wychwalaną przez niego biografię Mistrza autorstwa S.T. Joshiego H.P.Lovecraft: A Life (często podczas spotkania się na nią powoływał żałując, że do tej pory w Polsce nie wydano tak świetnej pozycji); oraz Piotra Koftę z dodatku kulturalnego „Dziennika”. Jak się okazało, zabrakło wśród gości pani Agnieszki Taborskiej, która w ostatniej chwili otrzymała zaproszenie na spotkanie literackie we Francji. Frekwencja mimo moich wątpliwości była dosyć spora, zapełniona została ponad połowa niedużej sali projekcyjnej Kina Lab. Sądzę, że większość gości ściągnęło tu nazwisko Samotnika z Providence.

Dyskusja toczyła się wokół jednej osi – zagadnienia poruszonego w postaci pytania retorycznego już w książce Houellebecqa o Lovecrafcie, a mianowicie: do jakiego stopnia pokrewnymi duszami okazują się obydwaj pisarze. Na samym początku pan Marcin podkreślił, że Francuzi w większym stopniu są w stanie utożsamiać się z prozą Mistrza, głównie dzięki temu, iż we Francji ukazał się trzytomowy zbiór wszystkich dzieł Samotnika, w przekładzie Francisa Lacassina, uważanym za szczytowe osiągnięcie w dziedzinie przekładów Lovecrafta. Stanowi ono niemal nową jakość, nową klasę językową.

Zanim jednak panowie przeszli do dyskusji, każdy z nich podzielił się wspomnieniami z czytelniczych przygód z dziełami Samotnika. Były to zgoła odmienne historie. Fascynacja pana Marcina prozą Lovecrafta trwa już prawie 20 lat, choć przyznał, że zetknął się z nimi już w latach 60., czytając „Przekrój”. Pan Piotr z kolei czytał prozę Mistrza już jako nastolatek, ale wtedy się nimi nie zachwycił; przypomniał sobie o niej dopiero przy okazji lektury książki Houellebecqa. Pan Janusz zaś przyznał, że do tej pory nie tknął żadnej z tych niezwykłych opowieści. Zapowiadało się więc ciekawie – dyskusja trzech ludzi o różnych stopniach wtajemniczenia w prozę Mistrza.

Pierwszym rozwinięciem poruszanej kwestii było rozważenie utożsamienia stanu psychicznego znerwicowanego w wieku 18 lat Lovecrafta z ciężkim stanem emocjonalnym Michela Houellebecqa w czasie, gdy pisał tę książkę (1988). Było to po prawdzie jego pierwsze dzieło, może poza jednym zbiorkiem słabo przyjętych przez krytykę i publikę wierszy. Houellebecq był wtedy po rozwodzie, przebywał jakiś czas w szpitalu i znajdował się ogólnie w dołku psychicznym. Poszukiwał bratniej duszy i znalazł ją w Samotniku z Providence. Houellebecq w końcu wypłynął na szersze wody popularności, Lovecraft zaś, choć wyrwał się z depresji, pozostał w cieniu, aż do lat 60.

Samotnik z Providence w okresie choroby nerwowej nie napisał nic, prócz jednego poematu. Nie ma z tego okresu żadnych jego listów, wiadomo jednak, że wciąż zafascynowany był nauką, a w szczególności astronomią. To zafascynowanie pomogło mu wyjść z zastoju i do końca życia spełniało ważną rolę. Nauka stała się podwaliną wizji Samotnika, które zawarł w swych tekstach, zwłaszcza związanych z Mitami Cthulhu. Pan Kofta wręcz próbował przekonać zebranych, że świat wykreowany w wyobraźni Lovecrafta tak naprawdę jest nie światem fantastycznym, a materialistycznym, racjonalnym. Fabuły swych opowieści Samotnik budował na konstrukcjach intelektualnych, popierał je licznymi odkryciami naukowymi, uzasadniał wszystko prawami fizyki i niemal matematycznymi rozumowaniami.

Tymczasem z sali ktoś stwierdził, że jest duża część prozy Lovecrafta, oparta głównie na fantastycznych snach autora, bardzo podobna do prozy lorda Dunsany, którą należy wyłączyć z kręgu opowieści „zracjonalizowanych”. Przyznano mu rację, pan Marcin dodał ponadto, że nieraz strona uczuciowa dawała o sobie znać nawet w opowiadaniach spoza Krain Snów, jak choćby w noweli Ulica, którą porównano z Ulicą Krokodyli Bruno Schulza.

Jednakże zarówno opowieści z Krain Snów, jak i właściwe opowiadania grozy miały wspólny zalążek – zohydzenie Lovecrafta światem rzeczywistym. Pisarz, uciekając w fantastykę, jednocześnie postulował stwierdzenie, że realizm nie ma sensu, że cała rzeczywistość to jedynie bezwartościowa iluzja. I na tej prawdzie zakończyła się dyskusja. Żałować można jedynie, iż trwała tak krótko i dojście do poważniejszych wniosków nie było możliwe. Ale czekała widownię jeszcze projekcja filmu, który chyba przyćmił wszystko, co słyszałem do tej pory tego wieczora.

Jest to wspólne dzieło Marcina Giżyckiego i Agnieszki Taborskiej. Przed projekcją pan Giżycki powiedział, że istnieją trzy wersje filmu: ta, którą widzieliśmy, a którą można nazwać wersją „director’s cut” (trwa 13 sekund dłużej niż wersja telewizyjna i komentarz czyta pani Agnieszka), wersja telewizyjna oraz wersja pierwotna, której taśma się gdzieś zagubiła. Dokument trwał 30 minut i trudno powiedzieć, czy jego tematem było Providence czy Lovecraft. Może raczej synteza obydwu? W końcu pan Marcin przyznał, że „Lovecraft jest kluczem do Providence”.

Marcin Giżycki – autor filmu
„Providence to ja”

Najpierw zaserwowano nam parę ogólniejszych informacji o mieście, później udaliśmy się wraz z kamerą na cmentarz Swan Point. Tam opiekun cmentarza przyznał, nagrobek Lovecrafta jest najczęściej odwiedzanym grobem w całym Providence, mimo iż leży tam dużo więcej znanych osobistości. Zwłaszcza w rocznicę śmierci pali się najwięcej zniczy. Co ciekawe, również na prospekcie z mapą cmentarza jako jedyne zaznaczone jest miejsce umieszczenia ciała Mistrza.

Tropiąc ślady Samotnika, autorzy filmu przeprowadzili wywiady z wieloma osobami. Wśród nich był m.in. daleki kuzyn Lovecrafta; mówił o tym, jak jego babcia wspominała małego chłopca Lovecraftów jako „odludka”, który nie chciał bawić się z innymi dziećmi. Istotnie, przyszły pisarz wolał spędzać czas wśród książek, ucząc się z wyprzedzeniem materiału, który miał poznać w szkole, tak że nauczyciele nie mieli mu nic do zaoferowania. Najbardziej fascynowała go astronomia. Już w wieku 13 lat otrzymał pozwolenie na korzystanie z miejscowego obserwatorium! Chłopak miał świetne zadatki na naukowca.

Poznajemy również kustosza Biblioteki im. Johna Haya. Demonstruje on nam maszynopisy i rękopisy dzieł Lovecrafta, w tym jego pierwszych nowelek, pisanych w wieku parunastu lat oraz czasopism o astronomii, rozprowadzanych przez chłopca wśród swych przyjaciół. Niesamowite jest również to, że w czasie kręcenia filmu kustosz otrzymuje paczkę z dopiero co zakupionymi oryginałami listów, które Samotnik słał do znajomego w Kalifornii.

Wywiad autorzy filmu przeprowadzili również z właścicielem wydawnictwa Necronomicon Press, znanego z publikowania mniej znanych tekstów Mistrza oraz z wydawania czasopisma „Lovecraft studies” – opracowań krytycznych dotyczących Samotnika (tam pojawił się m.in. artykuł autorstwa S.T. Joshiego, który ostatnio zamieściło na swej stronie Carpe Noctem zatytułowany Lovecraft i «poważny problem»).

Bardzo ważną część filmu stanowiły podróże z kamerą po Providence takim, jakie znał Lovecraft. I tak podczas recytacji Ducha ciemności udajemy się na wycieczkę na Federal Hill, gdzie wznosi się pierwowzór kościoła Gwiezdnej Mądrości, a słuchając Przypadku Charlesa Dextera Warda, jedziemy tymi samymi ulicami, co tytułowy bohater powieści. Odwiedzamy Przeklęty dom, gdzie poznajemy miłą panią, która obecnie w nim mieszka i opowiada o ludziach, którzy przekonują ją, że dom jest nawiedzony. Przechadzamy się ścieżkami, którymi chadzał nocami Samotnik, oglądamy istniejące domy, w których zamieszkiwał…

Były też akcenty humorystyczne: poznałem na przykład, na czym polega kanapka a la Lovecraft (hamburger z masą ostrych przypraw, które „jeśli nie powalą jedzącego, to nic mu nie da rady”), zapoznaliśmy się też z dość kuriozalną grupą młodzieży, wyglądającej w tych wszystkich skórach z ćwiekami, z dziwnymi fryzurami i makijażami trochę jak monstra z opowieści Mistrza, tytułującej się „wyznawcami Lovecrafta”.

Film, mimo iż trwał tylko 30 minut, wywarł na mnie piorunujące wrażenie. Tym akcentem zakończyło się całe spotkanie, a ja, spiesząc na autobus w ten chłodny wieczór, byłem pełen pozytywnych wrażeń. Miałem o czym rozmyślać: wszak przed chwilą wróciłem z miejsca, w którym, ponad 70 lat temu, między innymi w noc taką jak ta, powstawały arcydzieła literatury grozy.