Tytuł: Re-Animator
Rok powstania: 1985
Reżyseria: Stuart Gordon
Scenariusz: Stuart Gordon, Dennis Paoli, William Norris (na podstawie opowiadania Reanimator H. P. Lovecrafta)
Obsada: Jeffrey Combs, Bruce Abbott, Barbara Crampton, David Gale
Uwagi:
Obiecujący student medycyny Uniwersytetu Miscatonic, David Cain (Bruce Abbott) poszukuje współlokatora. Na ogłoszenie odpowiada ekscentryczny Herbert West (Jeffrey Combs), który przybył na uczelnię ze Szwajcarii, gdzie uczestniczył w tajemniczym programie badawczym. Wkrótce okazuje się, że chłopak ma dość specyficzne podejście do kwestii umierania, a swą chęcią do reanimowania zmarłych dość szybko zaraża Davida. Ten, zafascynowany eksperymentami kolegi, nie dostrzega obleśnych spojrzeń doktora Carla Hilla (David Gale), którymi ten śledzi dziewczynę Caina, Megan Halsey (Barbara Crampton), córkę dziekana Alana Halseya (Robert Sampson). Jak widać, komplikacji jest sporo, a będzie ich jeszcze więcej, gdy praktyki Westa wymkną się spod kontroli.
Re-Animator to dziś już film kultowy i, niestety, wciąż trudno dostępny jeśli nie liczyć wersji VHS na rozmaitych aukcjach. Zrealizowany przez specjalistę od Lovecraftowych adaptacji, Stuarta Gordona, wciąż pozostaje jednym z najlepszych obrazów osadzonych w prozie Samotnika z Providence. Jest to o tyle zaskakujące, że w zasadzie nadmiernych podobieństw do oryginału nie ma.
Fabuła została przeniesiona do współczesności, a z opowiadania tak naprawdę zaczerpnięto jedynie postać głównego bohatera, pomysł i kilka scen, dodatkowo przerobionych w dość oryginalny sposób. Całość zaś podlano sosem czarnego humoru, dużej ilości gore i domieszką nagości. Zasadniczo, Lovecraft by się obraził, a większość purystów pokręciłaby nosem z niesmakiem. O ile jednak w przypadku adaptacji Necronomiconu narzekałem na nadmierne odejście od oryginału, tu jest wręcz odwrotnie.
Reanimator wpisuje się bowiem doskonale w konwencję horrorów (celowo nie piszę filmów grozy!) z drugiej połowy lat 80-tych, gdy gatunek zaczął łapać czkawkę po eksploatacji lat 70-tych i pochodowi slasherów z początku dekady. Obok brutalności, grozy i makabry (i seksu, który w owych latach nie był jeszcze tematem tabu w kinie), zaczął się pojawiać humor, często parodiujący konwencję, innym razem ją uwypuklający. Czasem, jak w przypadku Martwicy Mózgu Petera Jacksona, trylogii Evil Dead Sama Raimiego, czy właśnie omawianego debiutu Stuarta Gordona, tworzył nową jakość. Wbrew pozorom, nie jest to szarganie świętości, bowiem Lovecraftowi czarny humor wcale nie był obcy, a samo opowiadanie utrzymuje swoją popularność właśnie dzięki filmowej adaptacji, bowiem historyjka podzielona niejako na sześć scen, nie ustrzegła się błędów i wpadek, jak choćby często nielogicznego zachowania Westa i sugerowanej na siłę tajemnicy (choć przecież od pierwszej opowieści wiadomo kto i dlaczego śledzi młodego reanimatora).
Ważną rolę w wykreowaniu filmu odegrał Brian Yuzna jako producent. Za kilka lat jego drogi z Gordonem się rozejdą i obaj przystąpią do własnych realizacji wizji Lovecrafta, tu jednak mamy wyjątkowy przypadek kooperacji i jest to przypadek co najmniej zadowalający. Widać humor i makabrę w jakiej specjalizuje się Yuzna, widać przebitki grozy i ponurych wątków cechujące Gordona. Całość wypada więc intrygująco wspaniale. Początkowe sceny nie są w stanie przygotować widza na to, co zobaczy później, choć trzeba przyznać, że nikt tu nie udaje, że będziemy mieli do czynienia z grozą gotycką. Sceneria współczesnej kostnicy, drastycznie okaleczone trupy rozwiewają resztki wątpliwości. I w tej samej chwili wkracza duet Combs i Abbott, którzy mistrzowsko rozładowują napięcie. O ile jeszcze rola Davida jest dość przerysowana, a i sam Abbott odgrywa ją dość topornie, to już West w wydaniu Combsa błyszczy. Czy to w przezabawnych scenach sporów z doktorem Hillem (te wymownie łamane ołówki), czy w scenie z kotem w piwnicy, czy wreszcie w dramatycznym finale – za każdym razem pokazuje, co uczyniło go ówczesną gwiazdą horroru na równi z Brucem Campbellem z serii Evil Dead.
Tu dochodzimy do finału. Film przez pierwsze sześćdziesiąt minut naprzemiennie częstuje nas scenami z pogranicza horroru i komedii, przetykanymi fabularną osią splatającą losy wszystkich postaci, a potem stopniowo oddala się od wątków komediowych, po to by w finale uderzyć naprawdę mocno. Trzeba przyznać, że mimo niemal trzech dekad na liczniku, ostatnie dwadzieścia minut wywołuje upiorne wrażenie po dziś dzień. Poczynając od perwersyjnych scen po eksplozję gore i wreszcie ponury finał, film autentycznie potrafi wbić w fotel. Niewątpliwie umiejętne rozłożenie proporcji wszystkich składników filmu przyczyniło się do sukcesu obrazu.
Upiorna historyjka Lovecrafta zyskała nowy, współczesny sznyt dzięki interpretacji Gordona, która przeniosła ów horror w krainę brutalności i dosłowności, co na pewno nie spodobałoby się HPL-owi. Nie ma jednak co ukrywać, że jednocześnie właśnie dzięki temu film zyskał rozgłos i sławę, ciesząc się do dziś niemałą popularnością. Jeśli macie specyficzne poczucie humoru, mocne nerwy i nie podchodzicie do adaptacji filmowych zbyt konserwatywnie, koniecznie obejrzyjcie ten film. W zasadzie, po prostu go obejrzyjcie!
Łukasz Radecki