30 marca 2017 | Recenzje, Spektakl | 0 comments | Autor: Mateusz Kopacz
Reżyseria: Michał Borczuch
Scenariusz, dramaturgia: Tomasz Śpiewak
Scenografia, kostiumy: Dorota Nawrot
Muzyka: Bartosz Dziadosz Pleq
Reżyseria świateł: Jacqueline Sobiszewski
Asystentka reżysera: Sylwia Merk
Obsada: Dominika Biernat, Bartosz Gelner, Małgorzata Hajewska-Krzysztofik, Zygmunt Malanowicz, Monika Niemczyk, Marta Ojrzyńska, Piotr Polak, Jacek Poniedziałek, Krzysztof Zarzecki
Idąc na spektakl Zew Cthulhu w Teatrze Nowym, byłem pełen precyzyjnie określonych obaw. Kiedy w opisie wydarzenia zobaczyłem nazwisko Houllebecqa w kontekście Lovecrafta, natychmiast skojarzyłem je sobie z psychoanalizą rodem z najgorszych momentów Freuda, interpretowania pokrytych śluzem i zagrażających ludzkości Wielkich Przedwiecznych jako symboli lęków waginalnych autora, ksenofobii, mizoginii itd. Na tego typu zapędy zawsze reaguję uczuleniem, ponieważ stanowią odrażające spłycenie myśli Lovecrafta, szczególnie w kontekście dzisiejszych czasów, kiedy to jakiekolwiek komentarze rasistowskie (nawet jeśli stanowiące drobny ułamek w pośledniejszej części dorobku twórcy) powodują takie zbulwersowanie u osób tolerancyjnych, że z góry odmawiają wszelkiej tolerancji dla sztuki tegoż twórcy. Niestety Houllebecq zrobił Lovecraftowi niedźwiedzią przysługę, zaprosił na salony literackie, ale przedstawił jako przestraszone, rasistowskie dziwadło, którym fascynują się równie zdziwaczali jak on (tak zresztą reklamowany był esej ekscentrycznego Francuza – znalazł swój swego).
Przyznam jednak, że w tę marcową chłodną sobotę zostałem pozytywnie zaskoczony. Owszem, nietypowa seksualność i lęki przed obcymi stanowiły wydatną część przedstawienia, ale wydaje mi się, że mimo wszystko nie one były kluczowe dla tego, co zobaczyła pełna sala teatru. Takie przynajmniej było moje pierwsze wrażenie po spektaklu, ale szybko potwierdził je fragment wywiadu z uzdolnionym reżyserem, Michałem Borczuchem, znaleziony w zaprojektowanym ze smakiem programie:
Tomasz Śpiewak: Panie Borczuch, czy Pana przedstawienie jest o tym, że fantazja Lovecrafta podszyta jest ksenofobią i faszyzmem?
Michał Borczuch: [na całą stronę, wytłuszczonym drukiem] Nie.
Coś w spektaklu sprawiło, że nie odebrałem sztuki całkowicie jako psychoanalizy, krytyki, perory czy ewaluacji dzisiejszego społeczeństwa, choć to, co działo się na scenie, zupełnie upoważniałoby mnie do takiej perspektywy. Wydaje mi się, że wszystkie te aspekty sztuki zostały przesłonięte przez wrażenie, że Borczuch to dusza artystyczna (czyli pokrewna Lovecraftowi), próbująca nadać przedstawieniu trochę niejednoznaczności i bezczasowej głębi. Dość odważne podejście i chyba nie wszyscy je kupili. Głównym motywem sztuki jest strach metafizyczny, obawa przed przyszłością, przed obcością, przed odrzuceniem, samotnością, czyli czymś ponadczasowym i wcale nieprostym – nieistotne, w jaki sposób te lęki objawiają się w danej epoce. Prawdziwa sztuka nie szuka winowajców, sztuka pokazuje i ocenę zostawia widzowi. I tak, mimo że na scenie czasem brutalnie kreślono pewne zachowania, jak wtedy gdy grająca Lovecrafta Małgorzata Hajewska-Krzysztofik wykrzykiwała rasistowskie fragmenty listów z najbardziej frustrujących dni w życiu pisarza (fragmenty te wprawiły w konsternację część widowni, która na koniec spektaklu wyraźnie wzbraniała się przed oklaskami), to dość szybko równoważyły je sceny, gdzie lęk przybierał formę nieokreślonych traum (np. w scenach autoterapii, gdy ci sami aktorzy wcielali się w role ojca i syna, zmieniając po każdym pytaniu krzesło na przeciwne, albo podczas spontanicznej zbiorowej terapii przypadkowych pasażerów pociągu – swoją drogą, były to dwie z spośród kilku dłuższych scen fabularnie zupełnie niepowiązanych z Lovecraftem).
Podejście do samego Lovecrafta wypada przekonująco, choć dla konserwatywnego fana może okazać się nie do przyjęcia. Prawdopodobne jest, że mnie ujęła nietypowość opracowania każdego z tekstów, z duchem awangardowego teatru rozbijającego strukturę ciągłej, spójnej opowieści i nadającego w ten sposób historiom większą dozę niedopowiedzenia i osobliwości. Zaczęło się od najkrótszej Bestii w jaskini, gdzie pewny siebie ojciec, niejasne, czy w ogóle obecny na miejscu wydarzeń, czy tylko tkwiący w głowie przerażonej bohaterki, staje się narratorem jej spotkania z dziwnym stworem. Tytułowe stworzenie pokazane zostaje w sposób rażąco naiwny, ale powolność ruchów przebranej aktorki i nikłe światło nadają całej scenie oniryczny charakter, który odpędza nieprzekonanie widza.
Kolor z innego wszechświata to mój osobisty faworyt. Wprawdzie Gardnerowie noszą dziwaczne, niby słowiańskie pastusze kubraki i czapy, i przeklinają aż uszy bolą, wszystko jednak pozostaje w sferze umowności, tak samo jak potworne skutki działania na przyrodzie tytułowego koloru, które ukazane zostają poprzez dymno-świetlne eksperymenty aktorów z makietą przedmieścia Arkham, wyolbrzymianą i wykrzywianą przez filmującą wszystko z bliska kamerę. Punkt kulminacyjny z szaleństwem Gardnerów oraz odczytaniem wziętego ze Zgrozy w Dunwich fragmentu o Wielkich Przedwiecznych to majstersztyk grozy, wyduszenie czegoś nowego, świeżego ze znanego wszystkim fanom zakończenia.
Podobna umowność uderza w Cieniu spoza czasu, gdzie aktorzy poprzebierani za przedstawicieli Wielkiej Rasy nawet nie próbują maskować defektów swoich strojów. Znowu jednak wszystko oplata dym i mgła oniryczności, jesteśmy tak samo zdezorientowani jak bohaterowie i nie wiemy, gdzie kończy się rzeczywistość, a zaczyna ułuda.
Budzące lęk efekty rozpadu i dezorientacji wzmaga rozgrywanie się wydarzeń scenicznych na kilku płaszczyznach. Do wielotorowości akcji, kiedy to różne grupy aktorów prowadzą jednocześnie różne wątki, dochodzi film wyświetlany na żywo na maksymalnie trzech geometrycznie nietypowych (nieeuklidesowość w wersji demo!) ekranach nad sceną; są to obrazy na żywo z kamery obsługiwanej przez jednego z aktorów bądź też statycznych urządzeń wystawionych na zewnątrz teatru. Z tego ostatniego skorzystano w najbardziej dynamicznej Muzyce Ericha Zanna, zagranej na wzór sesji LARP.
Jeśli do powyższych dodać klasę światową w przygotowaniu technicznym spektaklu oraz nietuzinkową grę aktorów (którzy ponoć sporą część występu improwizowali!), to nawet niemające związku z Lovecraftem sceny w rodzaju długiej rozmowy o seksie analnym czy wspomniana spontaniczna sesja terapeutyczna pasażerów pociągu nie odrzucą widzów, którzy nie skostnieli w potrzebach artystycznych. Największym minusem spektaklu i największym ciosem wymierzonym artyzmowi są co najmniej dwa bezpośrednie nawiązania do obecnej sytuacji politycznej Polski. Jeśli już nadajemy spektaklowi ogólność i bezczasowość, to szkoda ją łamać takimi efemerycznymi odniesieniami.
Zacząłem spisywać swoje wrażenia od zmieszania z błotem podejścia Houllebecqa do Lovecrafta, tymczasem sztukę Borczucha – mimo że biorącą na warsztat twórczość pisarza od tej samej strony – pochwaliłem niemal w każdym aspekcie. Tak jak pisałem wyżej – wynika to z ogólnego wrażenia, że Borczuch, mimo że zainteresowany podobnymi aspektami życia HPL-a, miał inne podejście emocjonalne niż Houllebecq, wlał w sztukę więcej siebie, okazał się bardziej współodczuwający, współczujący. Publiczność niestety nie miała tyle tolerancji. Oczywiście, można by zarzucić wersji teatralnej tych opowieści, że postawiła na mętne emocje zamiast na Lovecraftowski intelektualizm, ale wydaje mi się, że teatr właśnie na tym polega – na emocji. Tutaj był nią strach. Lovecraft miał swoje lęki. Borczuch ma swoje lęki i przedstawił je, trawestując HPL-a. Borczuch pokazał w Zewie Cthulhu siebie, a i sam Lovecraft uśmiechnął się do nas półgębkiem, gdy jego popiersie w adaptacji tytułowego opowiadania sztuki zastąpiło figurkę samego Cthulhu. Zakończę kolejnym świetnym stwierdzeniem z wywiadu z reżyserem:
Tomasz Śpiewak: Skoro sięgnął Pan po twórczość Lovecrafta, to czy uważa Pan, że horror jako gatunek stanowi odpowiedź na pytanie o przyszłość?
Michał Borczuch: [na całą stronę, wytłuszczonym drukiem] Tak.
Mateusz Kopacz