Ukochani zmarli – recenzja

3 stycznia 2014 | Książki, Recenzje | 0 comments | Autor:

Tytuł: Ukochani zmarli

Tytuł oryginału: The Horror in the Museum and Other Revisions (wybór)

Autor: Zealia Bishop, Hazeal Haeld, C.M. Eddy Jr, Adolphe de Castro, Sonia H. Greene, R.H. Barlow

Wydawnictwo: S.R.

Data wydania polskiego: 1997

Tłumaczenie: Andrzej Ledwożyw

Liczba stron: 312

Szósty, ostatni [w numeracji tomów, w chronologii przedostatni, później wyszedł tom V, Przypadek Charlesa Dextera Warda – przyp. red.] tomik serii dzieł H.P. Lovecrafta publikowanej w latach dziewięćdziesiątych przez wydawnictwo S.R. trafił w moje ręce na początku XXI wieku. Po pierwszym zachwycie faktem zdobycia kolejnej pozycji do mojej „mitycznej” biblioteczki, przyszło otrzeźwienie. Bowiem informacja na ostatniej stronie podkreślała, że nie są to tak naprawdę teksty HPL-a, ale opowiadania innych pisarzy, które poprawiał.

Na dodatek był to wycinek większej całości. Pełen zbiór lovecraftowskich „poprawek” ukazał się bowiem oryginalnie w 1970 pod tytułem The Horror in the Museum and Other Revisions i zawierał dwadzieścia jeden tekstów. Tu zaś znalazło się ich tylko dziewięć. Na dodatek, o ile w amerykańskim wydaniu mieliśmy opowiadania uporządkowane względem ich autorów, to tu rozrzucono je dowolnie, bez większego sensu. Na dodatek, tytuł wzięto z jednego z najmniej lovecraftowskich tekstów w zbiorku.

Nigdy nie lubiłem okładek, jakimi S.R. obdarzyło serię lovecraftowską. Nadal uważam je za pozbawione wyrazu i nieprzyciągające wzroku. Ukochani zmarli wypadają jeszcze gorzej, gdyż szarość, jako kolor dominujący, potęguje wrażenie nijakości. Trochę lepiej jest w środku – każde z opowiadań zostało ozdobione ilustracją. Ale tu znowu jest nierówno – od sugestywnych, mrocznych grafik przeskakujemy do kiepskiego zdjęcia tafli wody czy rozmazanej kupki pikseli. Nawet porządek nie został zachowany – ilustracja do pierwszego opowiadania znalazła się za ostatnim.

Rozczarowuje opracowanie merytoryczne książki. Brak jakichkolwiek informacji o autorach, latach powstania określonych opowiadań i wkładzie Lovecrafta w ich tworzenie. Króciutki, półtorastronicowy wstęp, niepodpisany zresztą (można przypuszczać, że jego autorem był August Derleth [tak, to przekład krótkiej notki Lovecraft’s Revisions z tomu, na którym oryginalnie oparto niniejszy zbiór przyp. red.]) zawiera tylko urywki informacji. A przecież mamy tu do czynienia z nazwiskami w znakomitej większości nic czytelnikowi niemówiącymi. Tłumaczem całości jest Andrzej Ledwożyw, który zrobił swoją pracę sprawnie, ale, jak mi się wydaje, bez większego polotu. Tłumaczenia Ryszardy Grzybowskiej czy Roberta Lipskiego oceniam jednak wyżej.

Otwierająca tomik Skrzydlata śmierć autorstwa Hazel Heald to całkiem ciekawa historia, której główną wadą jest właściwie to, że ma niewiele wspólnego z mitami. Wzmianka o Cthulhu sprawia wrażenie wtrąconej na siłę i dodanej tylko po to, by opowiadanie można było jakoś podciągnąć pod krąg lovecraftowski. Niemniej, owa skąpa ilość mitycznych zasobów nie skreśla Skrzydlatej śmierci z listy godnych uwagi tekstów. To dobra historia o zemście, napisana z polotem i pomysłem, podlana suto biologicznym sosem i nieco naukowym językiem. Tych ostatnich nie podejmuję się oceniać pod kątem fachowości, natomiast przyznaję, że nadają opowieści sugestywny nastrój. Co istotne, nie męczą czytelnika. Interesującą postacią jest także główny bohater, postać mocno amoralna. Skrzydlata śmierć utrzymana jest w konwencji dziennika, co, choć nie odbiera jej płynności fabularnej, to nie nadaje szczególnej dynamiki. Nie podejmę się zgadywać, co dodał Lovecraft do oryginału Heald, może poza właśnie tą jedną wzmianką o Cthulhu, gdyż opowiadanie jest napisane dość spójnie.

Jeśli w poprzednim opowiadaniu mieliśmy silnie podkreślony wątek nadprzyrodzony, tak w kolejnym, tytułowym, próżno go szukać. To przekonywająco napisane studium życia nekrofila. Autor, C. M. Eddy Jr. umiejętnie przedstawia historię życia głównego bohatera, jednak opowiadaniu brakuje odpowiedniego zakończenia – finał jest bowiem trywialny i dość przewidywalny. Rękę Lovecrafta widać w opisach, które czasami są szybkie i dynamiczne, a niekiedy plastyczne w lovecraftowskim stylu. Fabularnie tekst ten to coś z zupełnie innej beczki, po prostu sprawnie napisana powieść z dreszczykiem. Jak dla mnie – ciut za mało.

Autorem następnego utworu, noszącego tytuł Pożeracz duchów, jest ten sam autor. Tym razem dostajemy typowo gotycką opowiastkę o duchach, ze wszystkimi jej istotnymi elementami – samotnym wędrowcem, który trafia do domu na uboczu, duchami i ludowymi opowieściami. Nic tu zaskakującego czy intrygującego, szczególnie, że autor ma wyraźny problem z rozłożeniem środków ciężkości. Finał jest mocno rozwodniony, szczyt dramatyzmu przypada na środek historii. Dobrze, że jest to krótki tekst, inaczej bowiem mógłby być po prostu nudny. Elementów związanych z mitologią nie stwierdzono.

Z otchłani czasu Hazel Heald przyjąłem z pewną ulgą – to bowiem klasycznie Cthulhowa opowieść, chyba zresztą najbardziej znana z tu zawartych. Ba, powiedziałbym nawet, że momentami przypomina bardzo klasyczny Zew Cthulhu Lovecrafta, acz autorka potrafiła stworzyć coś więcej niż tylko plagiat tamtego opowiadania. Zamiast Cthulhu mamy tu Ghatanothoę, rolę księgi mitów odgrywają głównie Nienazwane Kulty von Junzta, zaś całość jest nieco mniej tajemnicza. Ponownie mamy do czynienia z opowiadaniem ujętym w formę zapisków bohatera, trzeci raz w tym zbiorku. Z otchłani czasu cieszy, gdyż jest pierwszym klasycznie mitycznym opowiadaniem tu zawartym. Wpływ Lovecrafta dostrzegalny jest gołym okiem, do tego stopnia, że mógłby on właściwie być autorem tego tekstu. Bardzo dużo tu typowych dlań opisów, rozwiązań fabularnych, a to każe przypuszczać, że jego ingerencja w ów tekst była znaczna [bo była, autorstwa Heald jest tylko rdzeń fabuły, czyli żywy mózg w kamiennej mumii, utwór zaś napisał i uzupełnił o inne idee sam HPL – przyp. red.].

Dobrą passę podtrzymuje Elektryczny kat, którego autorem jest Adolphe de Castro. Pochwalić trzeba autora za kilka rzeczy – ciekawe zbudowanie intrygi, udane stopniowanie nastroju i zręczne, twórcze wykorzystanie mitów, oparte na wierzeniach rdzennych mieszkańców Meksyku. Połączenie ich z wątkami Cthulhowymi dało naprawdę niezły rezultat. Myślę zresztą, że właśnie to połączenie jest efektem poprawek Lovectafta, choć z drugiej strony, biorąc pod uwagę znajomość i współpracę obu autorów, nie można być tego na 100% pewnym. Co ciekawe, mamy tu dodatkowo połączenie świata mitów z technologią, a ci, którzy lubią się doszukiwać trzeciego dna, mogą nawet dostrzec wpływy Mi-Go. Elektryczny kat jest jednym z dojrzalszych tekstów w zbiorku.

Sploty Meduzy, za które odpowiada Zealia Bishop, to długi, nastrojowy tekst, w którym gotycka groza miesza się z mitami. Nie byłoby w tym nic złego, samo połączenie jest ciekawe. Gorzej ze stylem – opowiadanie to napisane jest w nieco męczący sposób, autorka zasypuje czytelnika opisami, nadużywa przymiotników. Czasami robi to nawet w stylu przypominającym nieco Lovecrafta, ale bez tego samego wdzięku. W rezultacie fragmenty, które powinny brzmieć klimatycznie, sprawiają wrażenie przegadanych. Co do fabuły – Sploty Meduzy zaczynają się jak typowa historyjka o duchach, by w pewnym momencie skręcić w inną stronę. Niestety, autorka mocno rozwodniła finał, przez co stracił on na wyrazistości, tak przecież istotnej w tym gatunku.

Całkowitym przeciwieństwem tego opowiadania jest natomiast kolejne – Groza na plaży Martina, napisane przez Sonię H. Greene [żonę HPL-a – przyp. red.] (w książce błędnie podpisaną nazwiskiem „Green”). To krótka, ale bardzo udana, mroczna opowiastka o istotach z głębin, w której element mityczny został ledwie zaznaczony, ale zrobiono to tak dobrze, iż więcej nie potrzeba było. O ile większość autorów w zbiorku buduje nastrój powoli, to Greene postawiła na szybki efekt – i udało jej się to bardzo dobrze.

Zdecydowanie najgorszym opowiadaniem w tym zbiorku jest Nocny ocean, którego autorem jest R. H. Barlow. Przez całe to opowiadanie nie dzieje się w zasadzie nic, bohater siedzi nad morzem i od czasu do czasu zdaje mu się, że coś widzi, ale tak naprawdę akcja nie posuwa się do przodu. Są tu jeden albo dwa momenty, w których czytelnikowi już się wydaje, że zaraz coś zacznie się dziać, ale niestety na złudzeniach się kończy. Tekst ten można by w sumie uznać za dobry obraz tego, jak człowiek nadwrażliwy, ale jednak ostrożny, widzi mity, ale nie zmienia to faktu, że mamy do czynienia z opowiadaniem potwornie wręcz przegadanym. Nie wiem, co Lovecraft mógł tu poprawiać – być może jego dziełem są fragmenty, w których dzieje się odrobinę więcej?

Wzgórzu Zealii Bishop towarzyszy paskudna, rozpikselowana ilustracja, ale nie powinna ona nikogo zrażać, gdyż sam tekst zaliczyć trzeba do najbardziej udanych w zbiorku. Jest on opisem podziemnej społeczności K’n-yan, ujętym w formę odnalezionego po latach rękopisu. Historia trzyma nastrój, choć autorka bardzo często stosuje tu iście lovecraftowskie zagrania, unikając wzmianki lub opisu, w zamian określając to coś jako „nieopisane”, „bluźniercze” itd. Kto wie, może to nawet nie autorka, ale sam Lovecraft [owszem – przyp. red.]? Nie mam nic przeciwko temu, ale co za dużo, to niezdrowo. Pochwalić natomiast trzeba konstrukcję fabularną, zbudowaną logicznie i do samego końca trzymającą w napięciu. To drugie, po Z otchłani czasu opowiadanie w tej antologii, które daje tak wyczerpujący opis mitycznego miejsca. Wieńczy ono jednocześnie całość.

Czy zatem zbiorek ten godzien jest uwagi? Tak, choć nie jest równy. Groza na plaży MartinaZ otchłani czasu, Wzgórze to w zasadzie kanon, który znać warto. Skrzydlata śmierć, Elektryczny kat albo Sploty Meduzy to z kolei po prostu przyzwoite opowiadania. Ukochani zmarli i Pożeracz duchów sprawiają wrażenie tekstów z innej bajki, zaś Nocny ocean to pomyłka, która, moim zdaniem, nie powinna ukazać się drukiem. Bilans wskazuje zatem jednak więcej plusów niż minusów, co będzie dla wielu dostateczną rekomendacją.

Krzysz­tof “Grisz­nak” Wojdyło