Filmowe problemy Lovecrafta

8 maja 2012 | Artykuły, Film, Szepczący w ciemności | 0 comments | Autor:

Aż trudno uwierzyć, że autor, który żył ledwie 46 lat może mieć taki wpływ na popkulturę. Do dorobku H.P. Lovecrafta odwołują się różne pokolenia muzyków, autorów komiksów i literatury grozy. Kryzys za to niestety można zauważyć od dłuższego czasu w relacji Lovecrafta z kinem – niby filmy powstają, ale mało które warto obejrzeć, z czego większość jest bardzo trudna do nabycia.

Najgłośniejsza z ostatnich adaptacji prozy Lovecrafta, Szepczący w ciemności miała szansę gościć na dużym ekranie dosyć niedawno w naszym kraju. Jest to jednak małe odstępstwo od reguły, bo właściwie całą resztę powstałych w ostatnich kilku latach filmów, poza zagranicznymi festiwalami i Lovecraftowskimi eventami, próżno gdziekolwiek szukać. Kilka dzieł dostępnych jest w bogatych zasobach internetu, ale i nawet on nie staje się dla wielbicieli Lovecrafta wybawieniem. Nierzadko same filmy odpowiadają na pytanie, dlaczego są niemożliwe do obejrzenia i zdobycia. To przeważnie ich marna realizacja, typowo dyletancki zapał i słabe aktorstwo stanowią główne powody braku szans na szersze rozpropagowanie. Nawet jeśli uda się coś złapać, to można zapomnieć o polskim tłumaczeniu. Nie ma co się dziwić – to kraina niszowych, amatorskich produkcji dla bardzo wąskiej publiczności. A nie zawsze tak było.

Bogata historia

Dosyć znaczący wpływ prozy H.P. Lovecrafta w kinematografii zaczął się śmielej wyłaniać w latach 60-tych i 70-tych za sprawą takich tytułów jak Giń Stworze, Giń! i Horror w Dunwich. Z dzisiejszej perspektywy nie są to udane filmy, ale w jakimś stopniu próbowały nawiązać do uchodzącej za trudną do przełożenia na taśmę filmową twórczość mistrza grozy. Okazało się, że najlepszego wyjścia trzeba szukać w inny sposób, stąd za kinowe apogeum adaptacji utworów pisarza uważa się lata 80-te. To w ociekających perwersją, urzekających tandetą i niedorzecznością filmach kina klasy B, Reanimatorze oraz Zza światach Stuarta Godrona, i Nienazwanym Jean-Paul Ouellette widzi się najczęściej najciekawsze Lovecraftowskie produkcje. Tam staroświecka proza została ubrana w ciuchy szyte dla kina mocno przesiąkniętego swoją epoką, balansującego nieustannie pomiędzy komedią i grozą. Nie dziwi więc, że powyższe pozycje uznaje się za kultowe.

W porównaniu z latami 80-tymi, XXI wiek wygląda ubogo. Powszechnie cenione tytuły wśród fanów mają na swoim koncie nieoceniony Stuart Gordon, odpowiedzialny za Dagona i epizod w serii mistrzowie horroru, Dreams in the Witch-House, oraz przodujące w tej kategorii, zasłużone H.P. Lovecraft Historical Society. Ciągle jednak poruszamy się w sferze kina niszowego, które poza maniakami, nie ma większych szans na przebicie się przez setki innych filmów grozy. Jeżeli te, skądinąd uznawane za udane dzieła nie mogą szerzej zaistnieć w świadomości odbiorców kina grozy, to świadczy tylko, że czasy nie są przychylne dla Lovecrafta. Nawałnica tanich, amatorskich filmów krótkometrażowych tylko pogłębia tą zapaść.

Lovecraft w nowej dekadzie

Wspomniany już Szepczący w ciemności z tamtego roku, mocno wyczekiwana w społeczności Lovecraftowskiej premiera, wyprodukowana przez H.P. Lovecraft Historical Society, to zdecydowanie najciekawsza pełnometrażowa propozycja, jaka ukazała się w nowej dekadzie XXI wieku. Akurat H.P.L.H.S. ma szczególnie dobrą rękę, bo w 2005 roku zabłysnęli intrygującą adaptacją Zewu Cthulhu. Tam reżyser Andrew Leman i scenarzysta Sean Branney pomysłowo umieli przełożyć uważaną za niemożliwą do zaadaptowania treść utworu na niemy czarno-biały film, nawiązujący wizualnie i stylistycznie do niemieckiego ekspresjonizmu z lat 20-tych. Szepczący w ciemności, który w październiku był pokazywany na Warszawskim Festiwalu Filmowym, jest podobnie archaiczny. Dziennikarz filmowy Todd Brown w swojej recenzji pokusił się o stwierdzenie, że film wygląda i ma aurę od dawna zaginionego noir-horroru z lat 40-tych. Efekt ten może potęgować sama fabuła, klimatyczna historia Alberta Wilmartha, folklorysty z Uniwersytetu Miskatonic, który po otrzymaniu wiadomości o odkryciu wśród wzgórz Vermont tajemniczych istot spoza naszego świata, postanawia zbadać na własną rękę czy ta rewelacja jest prawdą. Szepczący w ciemności, za którego odpowiedzialny jest właśnie Sean Branney, dosyć wiernie podąża za fabułą opowiadania i jest ewidentnie stworzony przez wyznawców dla innych wyznawców, choć jak twierdzi Brown – ma większy potencjał komercyjny od Zewu Cthulhu, dzięki pełnemu suspensu i akcji zakończeniu.

Dwa filmy krótkometrażowe z 2010 roku zasługują na pewną uwagę. Vigor Mortis Kristofa Mateusena opowiada historię Edgara, młodego mężczyzny, który pod wpływem swojego przyjaciela St. Johna, zaczyna okradać groby. Podczas jednej z kolejnych nocnych eskapad, bohaterzy znajdują amulet o egzotycznym wyglądzie. Po powrocie do posiadłości, złodzieje szybko przekonują się, że nie są sami. Od tej pory ich życie wkracza na przerażający i nieunikniony kurs ku zgubie. Historia zaczerpnięta z Psa, wyróżnia się nienajgorszą realizacją, dosyć wiernie oddanymi realiami opowiadania i dobrze budowanym klimatem, przypominającym praktyki starych horrorów, z całą masą sugestywnych dźwięków i tajemniczością. Nieźle też wypada The Picture In The House Milesa Finlaysona. Historię o młodym mężczyźnie, który skrywa się przed burzą w domu pewnego dziwnego starca, pomimo prostej realizacji ogląda się z niemałym zaciekawianiem.

Szczęścia do adaptacji nie mają za to inni. Twórcy The Silver Key chcieli ciekawie ukazać historię przenosin Randolpha Cartera w inny wymiar, umieszczając akcję we współczesnych czasach i opowiadając wyłącznie za pomocą obrazu i dźwięku, ale słabe efekty specjalne i generalna monotonia trwającego 10 minut dzieła nie pozostawia wiele po seansie. Niemal półgodzinne Shadow Beyond Time, o losie Nathaniela Wingate’a Peaslee, który w wieku 22 lat zapada w śpiączkę i budzi się jako ktoś inny, jest ambitną próbą połączenia dwóch dzieł autora, Cienia spoza czasu i Widmo nad Innsmouth, ale od razu widać, że historia domaga się większego budżetu. Beznadziejną Nekromanie, luźno odwołującą się do wątków z Zeznania Randolpha Cartera najlepiej omijać z daleka.

A czego w takim razie nie można zobaczyć? Gdyby rozpatrywać reakcje osób, które widziały ponad 30 minutowe The Curse Of Yig reżyserii Paula von Stoetzela, to można przypuszczać, że jest to jedna z lepszych adaptacji. Synopsis ma zachęcające – młoda wykładowczyni odwiedza szpital psychiatryczny w Oklahomie, by zbadać miejscową legendę o Yigu, bogu-wężu. Po konfrontacji z dziwaczną istotą i odkryciu tragicznego losu pewnych mieszkańców Oklahomy, bohaterkę zaczyna otaczać wzrastające zagrożenie wobec własnego życia.

Nieźle może się zapowiadać Hunters of the Dark, które według słów reżysera Ansela Faraja mocno opiera swoją fabułę na Lovecraftowskim uniwersum, czerpiąc elementy z różnych utworów pisarza jak Cień spoza czasu, Koszmar w Dunwich, czy Szepczący w ciemności. Ale trudno napisać coś więcej o nim i innych filmach (Fyren, Die Farbe, Innsbay), gdyż szczątkowe informacje na ich temat nie wyjaśniają, czy są warte trudu, jaki trzeba włożyć by je obejrzeć.

Na ratunek przyjdzie Hollywood?

Przez chwilę były nadzieje, że utwory Lovecrafta to nie tylko poletko amatorskich filmowców ze znikomymi budżetami. Na ratunek w 2011 roku miało przyjść Hollywood, z wielomilionowym budżetem, wizjonerskim reżyserem i znaną obsadą. Guillermo Del Toro miał w planach adaptację jednego z najsłynniejszych dzieł pisarza, W górach szaleństwa. Treścią tego utworu inspirowali się swego czasu wielcy twórcy horroru i science fiction, jak John Carpenter i Ridley Scott (Coś i Obcy), lecz nikt nie pokusił się o wierną, pełną adaptację.

W adaptacji Del Tora główną rolę miał zagrać Tom Cruise, a James Cameron miał być producentem wykonawczym i doradcą od technologii 3-D. Reżyser na starcie otrzymał zielone światło od Universal na zaprojektowanie wyglądu stworów. Jak sam powiedział w wywiadzie udzielonym New Yorkerowi, W górach szaleństwa miało mieć wykończone aspekty filmu studyjnego jak Ptaki Hitchcocka, ale z brudną atmosferą Teksańskiej masakry piłą mechaniczną i pierwszej Piły. Epicki w założeniu, nakręcony w 3-D, z kategorią R, z blockbusterowym budżetem, mógł przenieść psychiczny niepokój i przedwieczny terror Lovecrafta na kompletnie nowy obszar filmowego doświadczenia, wyrwać go z niszowości i przedstawić masom. Niestety projekt upadł w marcu tamtego roku z powodu niezgodności reżysera z Universal co do kategorii filmu. Universal liczyła na film mniej brutalny, ale Del Toro trzymał się swojego. Nie pomógł też budżet – oscylował w granicach 150 mln dolarów, co zakładało, że musiałby przynieść na świecie blisko 400-500 mln dochodu, by zwróciły się wszystkie koszta związane z produkcją i promocją filmu.

Problem Del Tora doskonale podkreśla problemy na linii Lovecrafta i Hollywood. Paradoksalnie, tematy i idee twórczości pisarza nigdy nie stały się bezpośrednią kanwą dla kręconych w skali makro produkcji, jak chociażby w takim stopniu jak dzieła Stephena Kinga. Ridley Scott w 2012 roku wraca do kin za sprawą Prometeusza, stanowiącego coś w rodzaju prequela do Obcego. Wielu od początku wskazywało, że elementy scenariusza filmu budzą skojarzenia z Górami szaleństwa. Jeśli to prawda, to po raz kolejny będzie to tylko inspiracja.

Spuścizna Lovecrafta, choć niełatwa w kwestii technicznej do przełożenia na duży ekran, jest bardzo dobrym materiałem, by na nim zaistnieć. Wówczas spowijająca widza kinowa ciemność tylko potęgowałaby uczucie grozy, jaka bije z jego literatury, pozwoliła zagłębiać się w tajemnicy i poznawać świat, w którym rządzi chaos i w którego zakamarkach kryje się coś dziwacznego i nienazwanego, równie przerażającego, co najstraszniejsze koszmary. Wiadomo nie od dziś, że strach i szaleństwo prozy Lovecrafta od dawna penetrują obrzeża popkultury, czasem przebijając się do niezorientowanej, masowej publiczności. Pozostaje jedynie nadzieja, że w końcu ktoś z odpowiednimi środkami i wizją zabierze się za twórczość jednego z największych mistrzów grozy XX wieku, oddając mu należyty hołd.

Kamil Dachnij